r e k l a m a
Panna Lucyna Orygowska dostała tysiąc złotych dożywotniej pensyi, małą ordynaryą* w dodatku i po najdłuższem życiu miała do rozporządzenia jeszcze na wiosce sumkę dziesięciu tysięcy złotych...
r e k l a m a
Jak tylko transakcya podpisaną została, nowy nabywca przybył na grunt i wieś objął.
Zobacz także
Życie nowego dziedzica, pana Daniela Tremmera, było szczególnego rodzaju. Każdy przybywający w nieznany kraj i świat stara się zwykle zawierać pewne stosunki, poznać i zyskać życzliwość sąsiadów. Pan Daniel zakopał się całkowicie w domu i poświęcił cały dźwignięciu z ruin nieszczęśliwej wioski.
Było to widowisko dla starych, osiadłych tu od dawna gospodarzy, bardzo zajmujące, jak ten człowiek, nie znający stosunków, warunków, nie pytający nikogo, odosobniony, dawał sobie radę. Nie mówiono po dworach o czym innem. Komedya była bezpłatna, bo się bez omyłek i strat nie obeszło. Jeździli sąsiedzi jeden do drugiego na wista, opowiadając o przygodach pana Daniela, i śmieli się z niego, aż boki zrywali.
– Dobrze mu tak – mówił podkomorzy do swoich – niechaj płaci za naukę, kiedy ludzi radzić się nie chce...
Ciekawość była rozbudzoną do najwyższego stopnia – zaglądano, jeżdżono umyślnie na Orygowce, nadkładając nawet drogi, stawano w karczemce, rozpytując arendarza. Arendarz, który już tylko starego kontraktu dotrzymywał, a miał przed sobą zapowiedzianą rumacyą*, w gniewie na nowego dziedzica bajki o nim siał i dziwolągi opowiadał.
Od niego to dowiedziano się i o tym, że pan Daniel Tremmer był wyznania ewangelickiego, a nie katolik, jak reszta okolicznego obywatelstwa. To także nie mówiło za nim, koso nań spoglądano.
Po roku jednak wszyscy, nie wyjmując podkomorzego Trzeciaka, musieli nolens volens* przyznać, że wcale nie był tak niezdarny i tak nieopatrzny, jak się zrazu zdawało. Orygowców już poznać nie było można. Budowle gospodarskie znacznym kosztem wznosiły się bardzo porządne, nawet z muru – o co w okolicy było trudno; grunta pomierzono i podzielono na nowo, włościanom dano zapomogi, pijaństwa się przez pilny dozór ujęło.
Tylko – przeciw powszechnemu obyczajowi, bo kto inny byłby naprzód sobie dwór paradny postawił, pan Daniel natomiast dom mieszkalny stary jako tako przesypał, połatał, pokrył, obmazał, wyreperował, zmniejszył i został w bardzo skromnym na dalej.
– Z tego to tam nigdy sąsiedztwa, pociechy nie będzie – cicho mówił podkomorzy. – To człek nie naszego autoramentu i temperamentu... ano – wola jego, niechaj sobie żyje, jak chce...
Utwierdzono się wkrótce i w tym przekonaniu, że musiał być, mimo bardzo skromnego życia, człowiek majętny. Pieniędzy wydawał bardzo wiele i gotówką wszystko płacił.
Pan Roch Zmulski śmiał się tylko, opowiadając:
– Żebym tyle grosza miał, tobym klucz nabył nie taką nędzną wioszczynę, a to głupi człek – pakuje w taki folwarczek kapitały, które mu się nigdy nie wrócą. Tak to się ciągnęło dalej.
Pan Daniel nie szukał znajomości, lecz dzikim nie był, we wielu razach okazał się uczynnym, a do kogokolwiek wypadkiem się zbliżył, uprzejmym był i grzecznym. Stosunków nie szukał, to prawda, ale od nich nie stronił.
Ciekawość, jak oto ten sam wspomniany p. Roch pod pozorem najęcia sianożęci, których Orygowce miały do zbytku i dawniej je najmowały, pojechał do p. Daniela, a opowiadał, iż przyjął go bardzo uczciwie – nakarmił i napoił, i konie do stajni wziąć kazał, chociaż sianożęci nie najął, oświadczywszy, że robotnika przynajmie, a sam je pokosi, bo siano na gruncie powinno być skonsumowane, aby majątek nie niszczał. W domu, jak mówił p. Roch, skromnie było, ale bardzo czysto i porządnie, a nawet elegancko. Z opisem tych odwiedzin całe dwa tygodnie jeździł p. Roch od komina do komina... powtarzając go wszędzie, przyjmowany z wielką ciekawością, bo ten Tremmet był dla wszystkich zagadką.
Przecież wszystko na świecie spowszednieje, w końcu, oswojono się z p. Danielem, a do zamilczenia o nim przyczyniło się to szczególniej, że mu się nadzwyczaj wiodło. Wszyscy ci, którzy prorokowali klęski i „ruinę”, woleli teraz nie wiedzieć o nim i nie mówić, niż przyznać się, że się grubo omylili. Wymyślano różne dziwaczne rzeczy na przybysza... Śmiano po trosze i na tym się skończyło.
Powoli nawet porobiły się znajomości. Z Orygowcami graniczyły Murawce pana prezesa Boromińskiego – na przestrzeni pół mili schodziły się z sobą te dwa majątki. Były stare spory o worywanie się w grunta, o cypel lasu, o używalności itp.
Stary pan Boromiński był człek wielkiej powagi i statysta* szanowany powszechnie – surowego obyczaju, skąpy, rzędny, pracowity, a przy tym laudator temporis acti*, nowych ludzi i rzeczy nie lubił. Nie podobało mu się zrazu sąsiedztwo przybysza, że zaświata, nieznanego w powiecie, kto wie, jakiego tam szlachcica, protestanta... przybłędy. Strasznie na to narzekał, że się na Orygowce między obywatelami kupiec nie znalazł. Po czasie zaczął mówić, iż sam by był kupił, gdyby mu byli Lubomirscy w porę kapitał oddali. Wśród tych głośnych oświadczeń przeciwko p. Danielowi jednego dnia, gdy się jak najmniej spodziewano, zajechał przed dwór w Murawcu nowy sąsiad. Zrazu była nawet kwestya, czy go przyjąć; stary Boromiński czmychał*, prychał, w ostatku wyszedł do niego.
(cdn.)