r e k l a m a
Wezwana pani Słońska rozpłakała się, poczynając od żałobnych elegii.
r e k l a m a
Małejko zwrócił jej uwagę na potrzebniejsze wiadomości.
Zobacz także
– Pani pokój niezbyt jest oddalony – zapytał asesor – czyż może być, ażeby pani nie słyszała nic?
– Ja się sama wydziwić nie mogę temu – zawołała z westchnieniem Słońska. – Bo chociaż od sypialnego pokoju dzieli gabinet, bawialnia i jadalnia, ale bywało, gdy jegomość po nocach kaszli, to w nocy czasem słyszę... A tu, proszę państwa... nie! Modliłam się do jedenastej... jeszcze o pół do dwunastej wołałam na dziewczynę, żeby lampkę w komórce, która się u mnie zawsze pali, poprawiła... Cicho było, mogę upewnić w calutyńkim domu...
– Musiało to zajść po północy... – rzekł Małejko.
Rozwodziła się później pani Słońska nad wielu rzeczami, nic niemogącemi objaśnić, i ledwie się jej pozbył Małejko... gdy w końcu znowu rzewnie płakać zaczęła.
Z kolei ekonom Braun, ludzie dworscy przychodzili do protokółu... ale najmniejszego z niego światła na sprawę wyciągnąć nie było podobna...
Późno w noc się to skończyło... Małejko po naradzie z asesorem pozostał w miejscu, a Zdenowicz, któremu przykrem było tu nocować, wybrał się mimo pory spóźnionej do Murawca, obiecując nazajutrz powrócić.
W Murawcu u Boromińskich już o południu wiedziano o tym wypadku, prezes trzech posłańców wysyłał, aby się dokładniej w miejscu dowiedzieć, pisał do Zdenowicza, zapraszając go do siebie... Ale asesor śledztwa nie mógł odstąpić, dopóki protokół nie był zamknięty, dopiero późno już, korzystając z zaprosin prezesa, ruszył, woląc nocować gdzie indziej niż w tych nieszczęśliwych Orygowcach.
Sądził, przybywszy tu, że już we dworze spać będą i że u rządcy się prześpi, ale u prezesa świeciło się jeszcze i służący przybiegł do wrót, zapraszając go, ażeby wprost kazał jechać przed ganek!
W sieniach prezes w szlafroku go spotkał, z twarzą zmienioną, rękami załamanemi, poruszony cały.
– Mój panie Zdenowicz, chodź, proszę cię, opowiedz. Co to jest! Co to może być? Czy napaść swoich, czy obcych? Nie odkryliście ciała? Nie ma na kogo poszlaki? Ja mrę cały dzień z niepokoju, ażeby się co pewniejszego dowiedzieć... Proszę cię do mnie. Czekałem z wieczerzą, kazałem ci pieczyste zostawić.
Milczący wszedł Zdenowicz, wzdychając. Prezes zwykle poważny i mierzący słowa, tym razem był jakby w gorączce, po twarzy łzy mu płynęły, bo kochał poczciwego Daniela.
– Bóg widzi, odezwał się, żem nikogo tu z sąsiadów tak nie cenił i nie szanował, jak tego człowieka. Choć to niedawno wyszło z plebejuszów i nazwisko jeszcze Niemcem niewypranym śmierdziało, ale człowiek był jakich mało! Pracowity, stateczny, cichy. Tu u mnie w domu kochali go wszyscy, jakby krewnym był, częsty gość u mnie! Dziś po nim wielka pustka została, a strata nienagrodzona. I jeszcze taka śmierć, ale mówże asesorze.
Zdenowicz blady i wymęczony roztworzył ręce.
– Cóż ja panu prezesowi powiem! Ja sam nie wiem nic. Cały dzień męczyliśmy się z ludźmi, żadnej poszlaki, śladu żadnego... Nic!
– Ale gdzież u nas co kto podobnego słyszał? Rozbójnicy, napaść na dwór, rabunek!
– I to jeszcze taki osobliwszy, że żywa dusza nic nie słyszała.
– Gdzież szli słudzy?
– Franciszka on sam wyprawił do miasteczka, reszta spała.
(cdn.)