r e k l a m a
– No! zawołał rzucając pióro na stół po dokończeniu urzędowgo pisma Małejko – no – jeżeli oni tu teraz czego dojdą i mądrzejsi będą ode mnie to – dam sobie urznąć głowę...
r e k l a m a
Braun nim począł mówić, czuprynę sobie już targał.
Zobacz także
Pisarz także za głowę się porwał...
– Mówże pan... co to jest...
– A – jakże tu mówić, kiedy człowiek głowę traci! wołał Braun... Wziąłem Sydora pod wartę... niech sam gada. Wszak tej nocy gdy się to stało... położył się spać w krzakach oto z drugiej strony domu... Już to... nie wypada mówić o tym – dodał, ale posądzam go, że musiała być schadzka... bo się stara o Franusię z garderoby – a no, dosyć że w krzakach spał nieopodal i bodaj wszystko widział i nic nie gadał!
Ekonom aż ręce załamał. Małejko już o pieczystem nie myśląc, począł obrus ściągać i papiery dobywając do protokółu się gotował, krzycząc:
– Dawaj go tu! dawaj go tu. Zdenowicz wypił kieliszek wina dla nabrania odwagi i huknął coś niezrozumiałego, czując że z obowiązku powinien był się zamanifestować.
Tymczasem przez próg wprowadzono pod strażą delikwenta Sydora, bladego jak ściana. Szedł jak na ścięcie. Żal na niego było patrzeć. Ogromny, bardzo przystojny chłop, w koszuli tylko pod szyją związanej czerwoną wstążką, spodniach i butach – ze spuszczoną głową sunął się niezgrabnie, nie mogąc we drzwi szerokiemi ramiony pomieścić... ociągając się i niemal płacząc. Oczów podnieść nie śmiał na najjaśniejszy sąd.
Zdenowicz wystąpił chcąc być srogim i okrutnym, co mu się zupełnie nie powiodło. Wziął się w boki.
– A widzisz ty, – jakiś – zawołał – jak to można – tego, mości dzieju, żeby prawdy nie chcieć wyznać przed urzędnikiem. Cóż to, ty – tego, jakiś, myślisz sobie – wilcy my jesteśmy czy co, że cię zjemy, ty jakiś... o! widział to kto... jakiś! tego! – A to po ludzku! a to po chrześciańsku.
Małejko tylko co się nie rozśmiał, ale mu było pilno.
– Mój kochany – dodał – mogłeś sobie tym gorszej biedy narobić, bo kto widzi a nie gada, gdy się co złego dzieje, jakby spólnikiem był.
Sydor zdaje się, że obu niewiele zrozumiał.
– Mówże prawdę, zawołał pisarz, mów prawdę, nie taj nic, przypomnij sobie dobrze.
To mówiąc siadł przy stole, Zdenowicz zajął też miejsce z powagą przyzwoitą – milczenie nastąpiło ogólne.
– Gdzie byłeś tej nocy, gdy się we dworze to nieszczęście stało?
Sydor długo milczał – powoli dobył głosu nieśmiałego.
– Proszę najjaśniejszego sądu – to było tak... W budzie na ogrodzie strasznie gorąco... poszedłem se w krzaki podle dworu.
– Ano z wieczora deszcz padał? zagadnął Małejko.
– Ono to to prawda, a wszystko taki* bardzo było parno, i ja sobie tam starą matę z inspektów przyniosłem. Tylko co mi się zdrzemnęło... słyszę jakby kto chodził po ogrodzie. Myślę co Paweł ogląda, bo mu ogórki po nocy kradli. Ano... po czasie aż stuk okiennicą o ścianę i okno brzęknęło. Tak ja wstałem i oparłem się na łokciu – słucham... nic... Myślę co to może być, więc z maty się zwlókłszy a świtę* zarzuciwszy na plecy, wyszedłem trochu z krzaków. Noc była ciemna, proszę panów, a naprzeciwko światła można było co rozeznać, gdy się oczy obyły. Wychyliłem się – patrzę. Jakiś człowiek jeden i drugi kręci się koło dworu... łyknęło mnie... co takiego a potem strach... myślę sobie, krzyknę i nie ma głosu, kto to wie, co może być. A nu – duchy nie ludzie. Takem się, proszę najjaśniejszego sądu trząsł, że zęby dzwoniły. – Kręciło się dwóch ludzi podle okna... cicho... cicho... potem jeden się wychylił do pokoju jegomościnego głęboko i coś ztamtąd we dwóch zaczęli ciągnąć, ciągnąć aż wyciągnęli i we dwóch do ogrodu wzięli wlec. Mnie jeszcze gorszy strach wziął, aż przycupnąłem.
– A czenmżeś nie narobił wrzawy? – krzyknął Zdenowicz.
– Toby i mnie byli zabili! – odparł Sydor, płacząc – czy ja zresztą wiedział, co to znaczy? Jak po nocy to jabym był przysiągł, że samego pana widziałem z Franciszkiem... Tak się majaczyło... Myślę, może gdzie w drogę jadą.
– A gdzież rozum? po cóżby mieli oknem wyłazić, mając drzwi, i kryć się z tym? rozśmiał się Małejko...
– Albo ja co tam mogę wiedzieć – proszę najjaśniejszego sądu... Niechże się jasny pan nie gniewa... mówił Sydor... co ja biedny człek takie rzeczy mam rozumieć...
Asesor i pisarz ramionami ruszyli oba... Braun przytomny aż stęknął.
– Dajże tu z nimi rady! zawołał – otóż to taki lud! ciemny... i...
– Mówże no, mów – przerwał Małejko... Co dalej.
– No nic... tylko jakem zobaczył, że coś ciągną, takem przypadł w krzak i ducha w sobie zaparłem... i czekałem. Szeleściło potem przez ogród... coraz dalej, dalej... aż do furtki... Zapiszczała furtka... cicho... We mnie trochę odwaga wstąpiła... Noc była wielka, a cisza.. tak, że z daleka młyn nawet słychać było... aż dobrze poczekawszy na grobli, Zaturkotał jakby wóz powoli... i tyle. Jam się nie rychło spać położył... i dopiero rano dowiedziałem się, co się stało. A cóż ja miałem się wyrywać, gadać, kiedy nie było o czym. Mało co ja wiem... Myślałem jak zaczną ciągać, ciągać, przysięgać, a do miasteczka włóczyć, a dobywać z człowieka... kiedy ja i gadać nie umiem...
Małejko notował wszystko... Uderzyło go jedno, że Sydor powiadał, iż mu się zdało, jakby w tych dwóch, ludziach widział – Franciszka i samego pana. Oczywście o panu mowy być nie mogło, była to halucynacya nieszczęśliwego Sydora, ale Franciszek? Franciszek właśnie tego dnia nocował w domu...
Małejko gryzł pióro.
– Cóż to ci się zdawało, zapytał, że niby Franciszek był pod oknem...
A! chowaj Boże – podchwycił strwożony Sydor, alboż ja po nocy mogłem rozeznać! a no ze wzrostu tylko... tak w głowie mi się pomieszało... Alboż mogłem przypuścić, żeby u nas byli złodzieje? – Cóż ci się zdawało?
– Co ja mogłem wiedzieć? Może pan po nocy sobie dokąd jedzie...
Rozśmiano się z prostoduszności parobka. Małejko ciągle pióro gryzł... przeszedł się po izbie.
– Ty, moj kochany, rzekł – musisz z nami jechać, twoje zeznanie nadto ważne... Niech pan ekonom każe mu dać furmankę i odstawi do miasteczka... A – spojrzał na Zdenowicza – a możeby jeszcze przesłuchać pana Franciszka?...
Braun, który we drzwiach stał, wypchnąwszy Sydora, sam powrócił zaraz – i odezwał się cicho...
– Cóż pan chce od pana Franciszka Wierzejskiego! Ten głupi sam nie wie, co plecie. – To człowiek bardzo stateczny, a oprócz tego niedawno, że nocował w miasteczku, bo i człowiek z nim był, co go woził.
– No tak – począł Małejko przebierając w papierach – ale tu o co innego idzie.
– A! chyba! dodał ekonom, bo co ten bredzi – nie warto tylko śmiechu...
Po krótkiej chwili wszedł żądany pan Franciszek Wierzejski, chmurny jak pierwszym razem i niby z łaski tylko stawiący się na żądanie.
Spojrzał ponuro na Zdenowicza i na pisarza, zagryzł usta, poprawił wysoko podpiętą chustkę na szyi, i czekał. – Żołnierska jego postawa i twarz zaimponowała pisarzowi.
– Proszę Waćpana, rzekł łagodnie, do śledztwa to nam potrzebne... Znałeś Waćpan pana Daniela dobrze?
– Spodziewam się! tyle lat u niego służąc – powoli mówił Wierzejski – nie chwaląc się pan we mnie miał zaufanie, gdy wyjeżdżał to mi i klucze i pieniądze powierzał. Kiedyśmy kupowali Orygowce dwa razy jeździłem do Warszawy i po sto tysięcy z góry przywoziłem sam jeden. Ludzie o tym wiedzą. Znałem go jak nikt lepiej.
– Miał kogo z familii oprócz pana Żymińskiego?
– Nie wiem, – jednego pana Żymińskiego znam, o żadnej familii więcej nie słyszałem... Do niegoby nawet potrzeba było dać znać... boć przecie ktoś majątek powinien wziąć i nie dać, żeby się tu wkradł nieład. Szkody i tak będzie dosyć. Ot – i dziś tu staw spuszczony!
Ruszył ramionami.
– Jużciż trzeba było się przekonać.
– E! machnął ręką Franciszek, ja od razu wiedziałem, że tam nic się nie znajdzie.
– A to jakim sposobem? podchwycił Małejko.
– Bo gdzieby oni mieli czas go tam topić? e! e!
– A cóż się z nim stało?
– Kto to może wiedzieć? Może gdzie w dół rzucili! Tu dołów od piasku, a rowów nie mało... toć było łatwiej. A stawu szkoda... ryb przepadnie dużo – żeby choć zarybek zostawili... gdzie tam! w tym chaosie do płotek wszystko wyniosą.
Franciszek zażył tabaki i chwilę stał milczący.
– Panu Żymińskiemu, mówił dalej, trzebaby koniecznie dać znać i to rychło... Ja tu i tak nie mam co robić, mógłbym do Warszawy pojechać do niego, żeby choć wiedział, co się święci.
Słysząc to Małejko, wielce podejrzliwy człowiek, mrugnął na Zdenowicza, żeby nie pozwalał, uderzyło go to, że tak pilno było wyrwać się stąd panu Franciszkowi.
– Waćpan się oddalać nie możesz – odezwał się sam Zdenowicz – jesteś do śledztwa potrzebny. Nikt nad Waćpana lepiej, jak sam powiadasz, nie wiedział, co pan Daniel miał, gdzie co było, musisz dopomódz, gdy przyjdzie do rewizyi pokoju i szafy.
Franciszek zmilczał.
– Jak się waćpanu zdaje – pieniędzy było dużo? – spytał Małejko.
Stary pomyślał.
– Jakie z dziesięć tysięcy rubli przywiózł z Warszawy, ze trzy to u nas zawsze bywało od złej godziny... a coś tam może weszło z małych przedaży i propinacyi.*
– A pieniądze były jakie?
Franciszek niezmięszany odpowiadał powoli.
– Jakie miały być? papierowe? W złocie mało co chyba.
A po chwili dodał:
– Niech panowie Żymińskiemu dadzą znać – szkoda majątku. Pan Braun zacny człek, ale i jemu to zacięży samemu na kark brać, a pora gorąca... żniwa... sprzedaże... Niechby kto przyjechał, żeby nie poszło na administracyą... bo to już ostatnia rzecz...
Splunął kręcąc głową.
Asesor i Małejko zmilczeli.
Pan Franciszek skłonił się i wyszedł.
Taka była ta sprawa zagadkowa i niezrozumiała, której zarys daliśmy w poprzedzających rozdziałach i nie można się wcale dziwić, że całe sąsiedztwo było nią rozgorączkowane, że na jednych padł popłoch, drudzy niestworzone rzeczy przypuszczali.
Po panu Zdenowiczu i Małejce zjechał sąd: kapitan Zagromowski, podsędek* Witoszyński, a ten sam Małejko do pomocy. Siedzieli dwa tygodnie w Orygowcach, jedli, pili, tak, że nieszczęśliwa pani Słońska kurcząt i drobiu nastarczyć nie mogła, a nie odkryło się nic a nic.
W przetrzęsionym bacznie pokoju pana Daniela pieniędzy nie było ani grosza, oprócz trochy miedzików na kominie, a co dziwniej papierów dużo brakło takich, które rabusiom na nic by się były nie przydały. Innych, spalonych ślad pozostał w kominku. – Codzienne suknie gospodarza walały się na krześle przy drzwiach, a innych, które w tym pokoju się znajdowały – brakło. Przypuszczano bowiem, że tylko stąd pochwycone być mogły.
[*] fiat lux (łac.) – niech się stanie światło (z Wulgaty).
[*] taki (gwar.) –przecież, jednak, bądź co bądź.
[*] świta, świtka – siermięga, sukmana.
[*] propinacja (łac.) – szlachecki monopol sprzedaży alkoholu, karczma.
[*] podsędek – zastępca sędziego.
(cdn.)