r e k l a m a
Rabusie jakoś bardzo tu spokojnie sobie gospodarowali...
r e k l a m a
– Mój panie, wielkim łajdakom różne myśli przychodzą! Ja panu daję słowo, że pojadę do miasteczka, stanę tak samo u Mordka Judelowicza na noc, w tej samej izbie, położę się spać o ósmej, o piątej rano wstanę i wyjdę do koni... a mimo to w nocy oknem wylazłszy, pojadę do Orygowiec i wrócę – i nikt, żywa dusza wiedzieć o tym nie będzie.
Zobacz także
– Dałbyś pokój temu świdrowaniu – zawołał. – Gdzie znowu? Wszyscy świadczą, że najuczciwszy człowiek, miał zaufanie u nieboszczyka, a waćpanu taki ćwiek w głowie siadł! Tfu! Aż mi wstyd! Dałbyś pokój i milczał!
W istocie tego swojego przypuszczenia, które sam wysoko cenił, jako dowód własnej jowialności, Małejko nikomu więcej nie wyjawił... Było cokolwiek za śmiałe.
Uderzało jednak i jego, i wszystkich to, że pan Franciszek Wierzejski, który naprzód chciał po pana Żymińskiego do Warszawy jechać, potem ciągle dokuczał asesorowi, sądowi, jeździł do Murawca prosić o porękę i wstawienie się Boromińskiego, gwałtem wypraszając się, aby mu wolno było powrócić do krewnych. Sąd oczywiście nie zgodził się na to, właśnie z powodu nadzwyczajnego nalegania, budzącego podejrzenie. Oddano go nawet, na żądanie Małejki, pod sekretny nadzór policyjny...
Uważano, iż ze spokojnego stał się zgryźliwy, niespokojny, zły i po całych nocach nie sypiał... Asesor, który tu często dojeżdżał i za każdym razem bywał w Murawcu – sam począł jakieś mieć podejrzenia, ale pani Wychlińska śmiała się z niego i mocno Franciszka protegowała, równie jak prezes, który za jej namową gotów był za niego ręczyć. I to jedno powstrzymało, że Wierzejskiego nie aresztowano.
Od wypadku tego posmutniała okolica – szczególniej dwór w Murawcu. Nigdy tu bardzo wesoło nie było, ale od śmierci pana Daniela jak w grobie się zrobiło – milcząco i tęskno. Prezes przyzwyczajony do długich gawędek z Tremmerem, teraz milczał i wzdychał, nie mogąc sobie dobrać nikogo, bo, jak sam mówił, wszyscy mu się po nim wydawali nie do rzeczy.
Ciocia Wychlińska chodziła zamyślona, a panna Leokadya blada, niespokojna, popłakiwała po kątach. Nie mógł tego nie widzieć ojciec ani się dać oszukać – zrozumiał dobrze, iż pod pozorem przyjaźni kilkuletniej ściślejszy, serdeczny związek połączył Leokadyę z Danielem. Udawał wszakże, iż nic się nie domyśla, bo po cóż było dziś, gdy wszystko tak smutnie się skończyło – daremne czynić wymówki biednej córce? Żałował jej, wyrzucał sobie, że przez egoizm dopuścił do stosunków powszednich człowieka, za którego wydać jej nie mógł, a bólu tylko przyczynił. Wszystkie te wrażenia i wspomnienia oblokły smutkiem wielkim Murawiec. Nic rozerwać nie mogło ani prezesa, ani cioci, ani panny Leokadyi. Życie się wlokło nieznośne, długie, nudne.
Starający się nawet, na których nigdy nie zbywało dawniej, po tylu próbach daremnych, może z powodu, że się rozeszła wieść głucha o przywiązaniu panny do nieboszczyka – zupełnie przestali się zjawiać. Od kilku miesięcy nie było ani jednego. Z dawnych odprawionych zajrzał czasem który, próbując, czy się drugim razem nie uda, ale na pannę popatrzywszy, prędko się wynosił.
W istocie panna Leokadya od śmierci Daniela bardziej była milczącą, smutniejszą, dzikszą niż kiedykolwiek. Ojciec jej zaczął się lękać o zdrowie.
Jednego dnia – a było to już w końcu września, jeśli się nie mylę – ciocia Wychlińska weszła rano do pokoju brata, co się rzadko trafiało, z jakąś miną smutną i zakłopotaną. Prezes do otwartej rozmowy w rzeczach serca się tyczących nie był skłonny. Siostrę kochał, ale jej wdowi humor go niecierpliwił.
– Cóż, moja dobrodziejko, powiesz? – odezwał się, wstając i idąc na jej spotkanie. – Czym ci służyć mogę?
– Nic, nic, kochany bracie, ot, tak – mówiła ciotka – chciałam, chciałam z tobą postękać na osobności. Domyślisz się łatwo, o Leokadyę mi idzie.
Prezesowi zachmurzyło się czoło, westchnął.
– Cóż tu o tym mówić? – odezwał się po cichu. – Są fakta, moja dobrodziejko, przeciw którym człowiek nie może nic. Proszę cię, panna piękna, dobrze wychowana, z dobrej rodziny, majętna, do trzydziestu lat sobie wybrać nikogo nie może! I wybór jej pada – bo to już nie ma co taić – na jedynego człowieka, któremu jej dać nie mogłem, a i ten jeden ginie marnie!
– Ale bo, kochany Józefacie – przerwała Wychlińska – ty troszkę winieneś, czyż już dlatego, że nie senatorskie dziecko i że protestant.
– Daj ty mi pokój! – wybuchnął prezes. – Po co dziś to wznawiać? Co to pomoże? Wszak go nie ma.
– Tak – ale, gdybyś...
– Gdybym! Gdybym! Już go nie wskrzesim – dajmy pokój.
– Ale o Leokadyi coś by należało radzić – dodała Wychlińska.
– Na przykład – odparł ojciec – ja bym ci z duszy serca wdzięczen był, żebyś mi dała radę skuteczną, żebyś jej zaswatała przyzwoitego człeka... Owszem, proszę, proszę.
– Mój kochany bracie – poczęła, siadając ciocia – czyż ci to nigdy na myśl nie przyszło nawet, że rozrywka, przejażdżka, podróż, poznanie nowych ludzi, przetarcie się po świecie mogłoby nam Leokadyę wyleczyć, a przynajmniej roztargnąć i ożywić? Tyle lat nie byliśmy u mojej siostry Benisi... prawda, że to w Sandomierskie drogi kawał – ale jakże by ona była nam rada! A któż wie, Leokadya poznałaby może kogo, może by się jej kto podobał...
Prezes podumał.
– A bardzo dobra myśl! Niech ci Bóg płaci! Doskonała! – zawołał. – Zabierzmy się, ile nas jest, i ruszajmy, zgoda.
– Jak to? I ty byś pojechał? – spytała zmieszana Wychlińska – I ty?
– No! A czemuż nie ja? – przerwał prezes. – Mnie tu teraz samemu jak palec zostać strasznie byłoby nudno...
– Ale gdzież ci tam taką podróż odbywać jesienią!
– No – a asińdzce?!
– A! Ja – to co innego. Tobie by się mogła pedogra* odezwać.
– Myślisz? – zapytał prezes. – A to prawda, gość z pedogrą, nie bardzo by był Benisi pożądany. Kawał drogi... Nie ma co mówić... Hm... jest racya. Tylko znowu jak wy mi się wyruszycie tam i zasiądziecie, a broń Boże tam was zapusty zachwycą, a Benisia zacznie zatrzymywać. Cóż ja tu pocznę? – Ja się na śmierć zanudzę!
– A czyż my cię tak bardzo bawimy? – uśmiechając się, mówiła Wychlińska. – Weźmiesz sobie księdza Serafina do maryasza i gawędki, a sąsiadów ci nie zabraknie.
– Ano, ano – rzekł prezes – wezmę to ad deliberandum*, asindzka wybadaj Leokadyę.
– Ja bo ci się przyznam, żem wprzódy, niż ci to przyniosłam, już po trosze starała się wyrozumieć – wcale nie jest od tego.
(cdn.)