– A co się mam taić? Ja i do pani dobrodziejki mam żal i to może największy, bo taki, jak jej dom daje ton całej okolicy. Pani go łaskawie przyjmuje, drudzy łapać gotowi, a ja tego trutnia, daję pani słowo, wyparuję stąd.
– Zdaje mi się, że pan tego nie dokażesz – spokojnie poczęła pani Benigna. – Krwi sobie daremnie napsujesz tylko – jemu nie zrobisz nic, mnie zaś przykrość.
– O! Że nie daruję mu, to nie daruję – kończył zapalczywie Górnicki. – I zdemaskuję go i przekonam państwo, jakich wy tu ludzi oburącz przyjmujecie...
– Skądże wiesz o nim – że go zdemaskować możesz?
– Skąd? Oto znać ptaszka po cholewach! Ho! Ho! Uczciwy człek znajdzie koło domu robotę, poszlakowany tylko jedzie daleko, gdzie o nim nie było słychu, po wtóre, znam ja się na ludziach... Układny człeczek! Lisia natura... Ja mu z twarzy czytam, co to za ptasio... Zobaczycie państwo! Zobaczycie... Prześladować go będę, nękać... mścić się, aż go stąd wygryzę i pójdzie jak niepyszny tam, skąd go tu licho przyniosło.
Pani Pstrokońska zarumieniła się aż z gniewu, którego powstrzymać nie mogła – nie chciała we własnym domu przykrego powiedzieć wyrazu gościowi, ale się odezwała krótko i dobitnie:
– Nie mów no pan hop, aż przeskoczysz.
– Pani go bierze w obronę? – spytał Górnicki.
– Całą siłą, bo niesprawiedliwości nie cierpię, a mściwymi ludźmi się brzydzę.
Górnicki wstał z kanapy żywo.
– No – to ja tu, gdzie mój wróg ma takich przyjaciół, nie mam co robić i – kłaniam uniżenie.
Pani Pstrokońska wstała z wielką powagą, ukłoniła mu się w milczeniu, nie mówiąc słowa, i pożegnała.
Pan Symforyan spodziewał się, że go ułagodzić i zawrócić będzie się starała, omylił się na ten raz – zawsze grzeczna, w tej chwili była tak oburzoną, że go nie wstrzymywała wcale.
Wyszedł więc w wielkiej pasyi, tak że w ganku spotkawszy się z Sochaczewskim, który nie wiedząc o niczem, przyjaźnie go powitał, rękę mu cofnął i zawołał:
– Wszyscyście mi tu wrogi... Nie zbliżaj się, waćpan, do mnie. Maleńki ja sobie jestem, to prawda, a jednak wy mnie popamiętacie!!
To mówiąc, krzyknął na konie, rzucił się na bryczkę i odjechał.
Sochaczewski osłupiał i nie rychło opamiętawszy się, pobiegł do pokojów rozpytać, co się stało, bo się zląkł.
Zastał panią Pstrokońską chodzącą żywo po saloniku, zarumienioną z gniewu.
– Moja dobrodziejko – zawołał z progu – spotkałem tego trutnia wychodzącego stąd. Czy oszalał, czy co? Uchowaj Boże, co przykrego pani mojej powiedział, to go na miazgę spłaszczę...
– Daj mu pokój – uśmiechając się, odpowiedziała gospodyni, może ja mu chyba nieprzyjemną prawdę musiałam powiedzieć i to go tak rozgniewało... Bóg z nim.
– Ale o cóż poszło?
– Ujęłam się za Żymińskiego – tego, którego on niewart rzemyka... bo się go zaprzysięga prześladować i mści się za to, że dzierżawę po nim wziął... Człowiek mi się podoba i kłamać nie umiem, wzięłam więc jego stronę.
Sochaczewski ochłonął...
Weszła pani Wychlińska z Leokadyą, bo obie będąc w przyległym pokoju, całą rozmowę słyszały, a choć ich sprawa ta obcego człowieka nie mogła wiele obchodzić, znać z powodu, że dotknięto pani Pstrokońskiej, bardzo były pomieszane. Wychlińska ręce łamała, Leokadya miała łzy w oczach.
Widząc to, pani Benigna starała się uspokoić obie uściskiem serdecznym.
– Jest to szaławiła – odezwała się – znany całemu sąsiedztwu, który się wykrzyczy i – koniec na tym...
– Już to, pani a dobrodziejko moja – wtrącił Sochaczewski – pomimo powagi jej zdania, pozwoliłbym sobie zaprzeczyć, żeby tego Górnickiego lekceważyć można. Niewygodny to człek, gdy się na kogo u weźmie.
– A! Mój Boże – przerwała Wychlińska – po cóż mu było tę koniecznie sobie wybierać dzierżawę i takiego na wstępie robić nieprzyjaciela...
(cdn.)