Dwudziesty czwarty odcinek powieści sensacyjnej Józefa Ignacego Kraszewskiego „Sprawa kryminalna”.
– Zapewne o niczem nawet nie wiedział, ale dajmy temu pokój – zakończyła pani Benigna. – Nie ma o czym mówić.
Na twarzach Wychlińskiej, a nawet Leokadyi obawa o panią Benignę była tak widoczna, że je długo uspokajać musiała.
Górnicki, zrobiwszy tu taką awanturę, próbował sąsiedztwo podburzyć opowiadaniem przeciwko pani Pstrokońskiej, to mu się jednak tak nie wiodło, że jeszcze się okrutniej zburzył i do wściekłości został doprowadzony. W każdej okolicy nie zbywa na tej klasie nieszczęśliwej ludzi niepowodzeniem skwaszonych, którzy systematycznie są niechętni tym, którym się lepiej powodzi majątkowo i społecznie... Byli to naturalni sprzymierzeńcy pana Symforyana, rozwodzącego żale na arystokratów, na żółtobrzuchów (tak on zwał bogatszych), na darmozjadów tytułowanych... Utworzyło się więc kółko takich kaleków, potakujących Górnickiemu i gotowych sprawę wziąć do serca. Przy kutiach podano sobie dłonie i poprzysiężono wojnę na zabój przybyszowi. Mniej śmielej, choć przyjaźniej usposobieni obywatele, nie chcąc zadzierać z tą szajką krzykliwą – milczeli i nie mieszali się do niczego.
Pan Żymiński albo wcale o tym spisku nie wiedział, albo mało co i zdawał się go umyślnie ignorować, dopóty przynajmniej, dopóki by do wystąpienia jawnego nie został zmuszonym.
Co tam knowano przeciwko niemu, nie rozchodziło się wcale. Wiedziano tylko o odgróżkach, o wykrzykiwaniach w miasteczku, o obelżywych różnych wymysłach na cygana i włóczęgę.
Nieszczęściem o nim tak mało wiedziano, że się ograniczano wierutnemi kłamstwy niemającemi żadnej podstawy, a z życia nowego dzierżawcy, pomimo szpiegów, jakich miał w Rakowie, pan Górnicki, który tam lat tyle gospodarując, zachował wiele stosunków – nic a nic zaczerpnąć przeciwko panu Żymińskiemu nie mogli.
Pletli więc, jak to u nas zwyczajnie, gdy kogo nie lubią, że wychrzta, że awanturnik, że gdzieś pieniądze pochwycił, że służył tam a tam za lokaja itp. Gadaniny te jednak nie przystawały do niczyjego przekonania, bo dosyć było się pokazać Żymińskiemu, żeby im zwycięsko sama jego postać i znalezienie się zaprzeczyło.
Górnicki tym zajadlej plótł i odgrażał się.
Już po owej bytności w Borkach pana Symforyana przyjechał raz wieczorem Żymiński, dowiedziawszy się od Sochaczewskiego, z którym w miasteczku się spotkał, że pani Benigna tak gorąco się zań ujęła – z podziękowaniem za jej dobroć.
Zastał ją samą z panią Wychlińską i nie wahał się na wstępie powiedzieć, z czym przybył.
– Pozwoli mi pani złożyć jej najszczersze z głębi serca dzięki za niezasłużoną łaskę – rzekł na wstępie. – Miałem to nieszczęście, że mimowolnie zrobiłem sobie nieprzyjaciela. Pani, nie znając mię prawie, raczyłaś się ująć za mną. Jakąż jej winienem wdzięczność! Chciej pani wierzyć, że zasłużyć na dobrą opinię będzie mojem najgorętszem pragnieniem. Nie winienem nic... w sumieniu czuję się czystym.
Pani Pstrokońska rękę mu podała z uśmiechem.
– Nie masz pan za co dziękować – odpowiedziała. – Postąpiłam, jak mi serce i sumienie dyktowało. To człowiek nawet zły nie jest, ale namiętny, a namiętność prowadzi często daleko.
– Nie dałem najmniejszego powodu do rozdrażnienia jej – mówił Żymiński. – Owszem, chciałem podając pierwszy dłoń, nieszczęśliwy ten spór ułagodzić, ale mi się nie udało. Mam więc przed sobą niewyzywaną walkę, która dla nowego człowieka, obcego w okolicy, wcale pożądaną nie jest. Z bronią potwarcy naturalnie wystąpią przeciwko mnie... Racz mnie pani osłaniać.
W chwili gdy się ta rozmowa toczyła, weszła Leokadya i – co gospodyni domu zauważyła – przywitała gościa uprzejmie. Nie była już taką dziką, jak przy pierwszem spotkaniu, owszem, zdawał się ją dosyć przybysz zajmować. Po kilku zamienionych wyrazach pani Benigna tak się ucieszyła tym ożywieniem Leokadyi, iż ją wyprowadziła do drugiego pokoju, aby jej za to podziękować.
Gdy później wróciły znowu, gdzie z ciocią Wychlińską pozostał Żymiński, zastały go już na tak poufałej z nią rozmowie, iż pani Pstrokońska zdziwiona była urokiem, jaki ten człowiek wywierał. Wszedłszy bowiem, znaleźli go pochylonym i coś po cichu opowiadającym – znać w tajemnicy, bo się gość zaraz cofnął, a pani Wychlińska trochę nawet zmieszała.
W ogóle podobał on się wszystkim prawie i tego wieczora już tu był jak stary znajomy. Rozmowa na przemiany z dwoma starszemi paniami prowadzona, zawiązała się potem z panną Leokadyą o literaturze, a tak się ożywiła, że chodzili długo po salonie we dwoje, widocznie smakując w swem towarzystwie.
Pierwszy to raz gospodyni od przyjazdu siostrzenicy widziała ją w tak dobrem, prawie wesołem usposobieniu i niezmiernie mu była rada. Szeptała cioci Wychlińskiej na ucho:
– Mój protegowany doprawdy dokazuje cudów! Nawet się mojej Leokadyi potrafił podobać. O! Teraz mu nie daruję i częściej go muszę zapraszać. Człowiek to bardzo stateczny i przyzwoity, nie młokos, a dziewczę mi się rozerwie, boście ją tu przywieźli taką stęsknioną, milczącą, aż mi się serce krajało.
Wychlińska nie odpowiedziała nic, oprócz że i jej się Żymiński podobał.
Zatrzymano go do późna bez wielkiej trudności – nie wyrywał się też wcale – i tego wieczora zbliżył się do wszystkich znacznie. Gdy przyszło do pożegnania, pani Pstrokońska wzięła go na stronę.
– Przyjedź pan do nas kiedy na obiad, wybierz sobie dzień w tygodniu, rada go będę widziała. Myśmy tu tego roku dosyć opuszczone, a mam gości z Wołynia, których bym rozerwać rada. Myślę, że mi pan pomożesz do tego.
Żymiński się skłonił, nie wymawiając, znać było z twarzy jednak, iż szczerze był gospodyni wdzięcznym.
– Pani dobrodziejko – odezwał się. – Państwu ja nie na wiele się przydam, ale dla mnie to łaska, że mi się dom taki miły otwiera, bo inne pewnie pan Górnicki postara się zamknąć przede mną.
We cztery czy pięć dni, gdy sąsiad się nie dał widzieć, pojechał go Sochaczewski prosić na obiad. Przy tej zręczności, że to był człowiek ciekawy i wścibski, potrafił obejrzeć i dwór, i gospodarstwo, a powróciwszy, nie mógł się odchwalić wielkiego ładu, porządku i zmian, jakie zaszły w Rakowie.
– Powiadam pani, mej dobrodziejce – odezwał się – że nie poznać ani dworu, ani pól nawet, choć tak krótki czas, jak on tu gospodaruje. Zaraz innego człowieka znać. We dworze starym na oko nie zrobiono wiele, a zupełnie teraz inaczej wygląda.
Naznaczonego dnia Żymiński przybył, i już się nie troszczyła o zabawienie go pani Benigna. Ze wszystkiemi był jak najlepszy, a co najdziwniej – Wychlińska i Leokadya nawet spoufaliły się z nim bardzo łatwo i prędko.
I znowu gospodyni zauważała, że siostrzenica nie unikała go i nie obchodziła się z nim, jak z obcym, a on ze szczególną dla niej był atencyą*.
Dwie piękne panny Orzymowskie, zwłaszcza starsza, dla której to był mąż gotowy i jakby umyślnie od losu nastręczony, na próżno starały się zwrócić na siebie jego uwagę. Panna Leokadya, choć go grzecznie przyjmowała, ale, jak panny szeptały sobie, przecież by za posesora* nie poszła... Mogła wyżej wzrokiem sięgnąć... Żymiński dla wszystkich był bardzo grzecznym, ale nawet najmłodsza i najpiękniejsza panna Felicja urokiem swej twarzyczki pociągnąć go ku sobie nie mogła tak, by miłe towarzystwo Leokadyi dla niej porzucił.
– No! No! – szeptała starsza Orzymowska – zobaczymy, pomiarkuje przecie, jeśli się chce żenić, że Leokadyi by mu nie dali... Zawróci się on do nas – a wtenczas, o! Wtenczas ja się mu podrożę! Zobaczycie...
Spodziewany zwrot ten jednak nie nastąpił – owszem, ku wieczorowi chodził znowu pan Żymiński po salonie z siostrzenicą gospodyni, prowadząc rozmowę bardzo ożywioną. Panienki były niezmiernie ciekawe coś z niej podsłuchać, ale mimo zręczności swej łapały tak urywane i obojętne słowa, iż się z nich nic skleić nie dawało. Starsza panna Orzymowska, mająca sąd już wytrawniejszy, czyniła uwagę, iż zupełnie wyglądali jak para dobrych, dawnych znajomych...
(cdn.)
[*] atencja (łac.) – okazywanie komuś szczególnego szacunku.
[*] posesor (łac.) – tu: dzierżawca.