– Powiedz mi, moja droga – cicho szepnęła gospodyni – czy ty to uważasz... ale nie mogłaś nie widzieć przecie... Mnie się zdaje, że Leokadya szczególnym sposobem spodobała sobie mojego faworyta... Jak myślisz? Cały wieczór prawie chodzili z sobą.
r e k l a m a
– Uważałam to – rzekła po chwili – lecz znając Leokadyę, powiem ci, że to nic nie dowodzi i że się obawiać nie ma czego.
r e k l a m a
– Leokadya – kończyła Wychlińska – nie ma wcale pretensyi do podobania się ani myśli o tym, ażeby ktoś z tym się do niej zbliżał. To człowiek niezbyt młody, poważny – nie zapali mu się głowa tak łatwo...
Zobacz także
– Nawet taki pan dzierżawca? – zapytała Wychlińska.
– A co mi to znaczy? – żywo przerwała Benigna. My fortuny nie potrzebujemy tylko człowieka...
– Choćby i nazwisko nie bardzo brzmiące nosił?
– Nazwisko mi zupełnie obojętne – dodała gospodyni. – Prawda, że Boromińscy piękna, stara szlachta, że Pstrokońscy rodzina niegdyś znakomita, ale familie rosną i upadają – a majątek zaraz im nadaje dystynkcyą... Więc...
Nie dokończyła, uśmiechnęła się ciocia Wychlińska.
– Wszystkiem w małżeństwie szczęście. A! Tak, moja droga... Gdyby się kochali tylko... Ale prezes, prezes! Ty nie tak go znasz dobrze.
– Już dosyć córkę nawędził – szparko dodała Benigna.
– A gdyby mu przyszło do głowy i tym razem stanąć ze swojem veto?
– Byleby Leokadya chciała szczerze... – przerwała gospodyni – biorę na siebie wszystko... Gniew ojca...
– I gotowaś ich pożenić?
– Z czystym sumieniem! Ojciec dziwak... uparciuch... Dziecko przepada, młodość się marnuje. Dosyć już tego jednego nieszczęścia... Naturalnie tego nie mówię, żebym już dziś za nieznajomego człowieka miała ją wypychać. Trzeba go dobrze poznać, dłużej, no – i niech Leokadya stanowi o tym... A jeśli na nim żadna się kondemnata* nie znajdzie, dam im ślub, jak mnie widzisz żywą.
Wychlińska ja ucałowała.
– Kocham cię, Benisiu – za tę twoją energią – zawołała z uniesieniem. Ale – słuchaj no jeszcze – a jeśli i to, broń Boże – protestant?
– A! To nie może być! – odparła Benigna. – Dwa razy się w życiu nie zdarza tak trafić – zwłaszcza u nas, gdzie lutrów na palcach policzyć można.
– Tak – ale to, jak czyje szczęście – a nuż?
Benigna zastanowiła się długo i smutnie...
– Wiesz co... ale nie! to być nie może?
– Ale gdyby tak było?
– Zdaje mi się, że dla szczęścia Leokadyi – A! i na to bym nie zważała, gdyby ona tylko sama tego sobie życzyła... Smutna toby była rzecz...
Przerwała rozmowę na chwilę. Wychlińska wstała.
– Teraz – żegnając ją, szepnęła Pstrokońska – nie płoszmy ich tylko, nie bardzo potrzeba zwracać uwagę na nich, nie przeszkadzać. Leokadya wyraźną okazuje sympatyę, on dałby dowód bardzo złego gustu, gdyby się w niej szalenie nie pokochał. A co się tyczy jego procedencyi*, o wyjaśnienie jej postara się za nas pan Górnicki, to ręczę...
(cdn.)