r e k l a m a
Utwierdził się jeszcze w tym zdaniu pan Górnicki, gdy na wyjezdnem, pragnąc przynajmniej wiedzieć, z których stron Mazowsza pochodził Żymiński, począł zapuszczać sondy przez swych zauszników u dworskich w Rakowie.
r e k l a m a
Zdawało się Górnickiemu, że ze sług który wygada się z czymś, i nasadził na nich dawnych swoich dworaków. Tymczasem okazało się, że jedyny służący Żymińskiego, który z nim przybył, wzięty był niedawno w Warszawie, pana swojego nie znał wcale i głucho tylko słyszał, że miał jakiegoś brata w Warszawie, a dziedziczną część niedaleko od miasta.
Zobacz także
Nie podobało się to panu Symforyanowi.
– Uczciwy człowiek by się tak nie osłaniał i nie obwarowywał! – wołał ciągle. – Oszust jest jakiś: samozwaniec, przechrzta i po wszystkiem?
Dokądże było jechać? Co robić?
Nic nie wiedział sam pan Górnicki, postanowił jednak wyruszyć na tę wyprawę i nie wracać, aż się czegoś nie dowie. Pożyczył na to pieniędzy, byłby ostatni surdut sprzedał, a nie ustąpił – tak był pewny, że znajdzie sposób pomsty na nieprzyjacielu.
– Zje kaduka*, jeśli mi się wyśliźnie! – wołał. – Żeby był z piekła rodem, to i stamtąd mu metryki jego dobędę. Kiedy wojna, to wojna! Pokażę ja mu, jak w Sandomierskiem kochają się i nienawidzą.
Już na wyjezdnem był, gdy ktoś z sąsiadów, przyjaciół serdecznych nadciągnął. Wiedziano wprawdzie, że się odgrażał jechać, ale temu nie bardzo dawano wiarę. Sąsiad, szlachcic hulaka jak i Górnicki, zdziwił się niepomału, widząc, że bryczkę ładują.
– A to mi się podoba! – rozśmiał się. – Dokąd? Sam nie wiesz? Po co? Nie masz cierpliwości? Pieniędzy trochę stracisz, które by ci się w domu przydały, i wrócisz z nosem na kwintę.
– Zobaczycie! Nie znasz mnie chyba, panie bracie!
– A co ci z tego przyjdzie?
– Zemsta!
– A jak człowiek czysty?
– To nie może być.
– Wieszże ty co – odezwał się w końcu sąsiad – żal mi cię, przynajmniej ci się jakąś wskazówką przysłużę. Rzecz taka. U nas nazwiska niewiele znaczą, bo je od wsi brano, jednę nazwę noszą często familie zupełnie różne – ale choćby kto do rodziny nie należał, o nazwisku zawsze wiele słyszał. Ja jednego Żymińskiego znam w Warszawie, bo to się tam hulało, póki było za co! Hej! Hej! Miał dom przy Senatorskiej ulicy. Może byś ty się od tamtego o tym co dowiedział?
Górnicki aż się go ściskać rzucił.
– Niech ci Bóg płaci! Oto już światełko, a mnie wiele nie potrzeba – niteczki tylko... pójdę za nią dalej.
Z tym tedy wybrał się pan Symforyan wprost do Warszawy.
Jesień była dosyć późna, drogi okropne, lecz gdy kogo zemsta piecze, to tak jak miłość, nie ma złej drogi – zemście na wrogi. Było to także ze starych czasów pono przysłowie.
Górnicki gdy się za co wziął, to zębami i rękami, jak mawiał, choćby tam zęby miał zostawić. Leciał do Warszawy, jakby go piekło, o mało koni nie pochwacił*, bo jesienne były wiatry i drogi szkaradne. Dobił się tam przemokły, zmęczony, z kołami połatanemi w drodze, stanął gdzieś na Bednarskiej ulicy, a nazajutrz już o Żymińskiego po świecie pytał.
Nietrudno mu się było o niego dowiedzieć, bo go ludzie dobrze znali. Mieszkał we własnym domu przy Senatorskiej, tylko że nigdy tam nie siedział. Wychodził zwykle po ósmej, a wracał różnie – czasem i po pierwszej w nocy. Pierwszego dnia więc Górnicki próżno razy trzy dzwonił do drzwi i musiał cierpliwym być do drugiego rana. W kamienicy stróż go objaśnił, iż pana inaczej jak o ósmej rano nigdy na pewno znaleźć nie może.
Niecierpliwy Górnicki dzień spędził jak mógł, a następnie pół do ósmej już był pode drzwiami. Żymiński, który w nocy powrócił, bodaj gdy się już na dzień brało, spał jeszcze. Do pokoju nie wpuszczono, musiał wartę odbywać w korytarzu. Klął też, co wlazło, bo na wsi nie był do tego przywykły.
(cdn.)