Data publikacji 25.03.2020r.
Zewsząd wylewa się ogromna
ilość złych informacji, jakby obowiązywała zasada: im gorzej, tym
lepiej. Wiadomość o tym, że w jakimś szpitalu zaczyna brakować
ubrań ochronnych jest przykrywana inną, jakoby ważniejszą: bo…
minister złapał wirusa od leśniczego. Sensacją jest, że kierownictwo
resortu rolnictwa zostało poddane
kwarantannie z racji tego, że jeden
z wiceministrów ma koronawirusa. Hitem stała się lista zarażonych
celebrytów z pierwszych stron gazet – piłkarzy, aktorów, polityków,
na której znalazł się też książę Monako – Albert II. Grozę budzą informacje z Włoch – więcej ofiar
śmiertelnych niż w Chinach – czy
też z Hiszpanii, Francji, Szwajcarii, a nawet USA. Jednak te bardziej
pozytywne i ważne informacje słabo przedostają się przez wątłe medialne filtry. I tak nie akcentuje się
faktu, że Polska mimo tego, że jest
znacznie biedniejszym krajem od
tych kilku potęg gospodarczych lepiej sobie od nich radzi z koronawirusową zarazą – mniej jest zachorowań, mniej zgonów. Owszem
najtrudniejszy okres jeszcze przed
nami. Ale w Polsce grubo ponad
90 procent poddanych kwarantannie przestrzega jej zasad. Bo obywatele RP generalnie stosują się
do zaleceń rządu, zaś idiotycznych
zachowań jest znacznie mniej niż
w innych krajach.
Nas razi to, że niezwykle mało
mówi się, że dzięki polskim rolnikom i polskim zakładom przetwórczym nie zabraknie żywności.
Albo o tym, że do totalnie zakoronawirusowanych Włoch trafia nasze mleko UHT i inne produkty i że
tylko patrzeć jak Rosja sięgnie po
polską żywność. Setki razy pisaliśmy, że trzeba dbać o rolnictwo,
o przemysł przetwórczy, bo to dbanie oznacza bezpieczeństwo żywnościowe Polski na dobrym poziomie. A ów wymiar bezpieczeństwa
jest niemal równy bezpieczeństwu
militarnemu. Jednak nasze apele
traktowano jako przysłowiową demagogię. Mówiono, że wojny nie
będzie, że żywność z Zachodu jest
lepsza i tańsza. Natomiast pojęcia
bezpieczeństwa żywnościowego
nie kojarzono z polskim rolnictwem, ale wyłącznie z Biedronką
albo innym Lidlem. W tym miejscu
pragniemy zauważyć, że bezpieczeństwo żywnościowe miłośników wędlin i pasztetów z soi, smakoszy oliwek oraz cytrusów, zostało nieco naruszone. W tym przypadku polski oracz niewiele może
pomóc. Liczymy więc na inwencję wspomnianych Lidlów i Biedronek. Panika otworzyła nowe
możliwości dla spekulacji, choć
drożeje mąka, to tanieje pszenica
konsumpcyjna, rosną ceny drobiu,
a spadają ceny zbóż paszowych.
Epidemia we Włoszech spowodowała załamanie eksportu wołowiny, a co za tym idzie, spadek cen
skupu bydła, niewiele lepiej jest
w trzodzie, z powodu problemów
z transportem do Chin.
Jednak mieszkańcy wsi mogą
wyjść z domu bez obawy, że z poręczy na klace schodowej złapią
wirusa, nie jeżdżą tramwajami,
w których ktoś może kichnąć i zarazić, nie muszą łokciem wybierać piętra, na które jadą windą.
Własne warzywa, jajka i mleko
od sąsiada albo z własnej obory
pozwalają ograniczyć do koniecznego minimum wizyty w sklepie.
A i jakiś trunek własnej produkcji też się znajdzie na pocieszenie.
Chyba nigdy słowa naszego wielkiego poety Jana Kochanowskiego
„Wsi spokojna, wsi wesoła!; Który
głos twej chwale zdoła?” – nie były
tak aktualne jak dziś: w czasach
zarazy. Dodajmy, że to słowa napisane 450 lat temu. Czy do dzisiejszej sytuacji ludzi z miasta nie
pasują słowa wspomnianej pieśni Kochanowskiego – „Inszy się
ciągną przy dworze; Albo żeglują przez morze; Gdzie człowieka
wicher pędzi; A śmierć bliżej niż
na piędzi?” Czy nie jest prawdą
stwierdzenie Samuela Adalberga,
przedwojennego polskiego folklorysty, że „Pan Bóg stworzył wieś,
a człowiek miasto”?
Wykonaliśmy kilkadziesiąt telefonów do naszych Czytelników
prowadzących swoje gospodarstwa w różnych rejonach Polski.
Z uzyskanych informacji wynika,
że na wsi panuje co najwyżej stan
dalece posuniętej ostrożności
a panika ma bardzo lekki wymiar.
Praca na polach wre, ale kontakty
sąsiedzkie zostały znacznie ograniczone. Rozmowy ze znajomymi odbywają się z zachowaniem
należytego dystansu – przynajmniej półtora metra. Wprawdzie
sołtys zbierający podatek odwiedził wszystkie gospodarstwa, ale
z gospodarzami witał się łokieć
w łokieć, zaś dezynfekcja poległa
wyłącznie na umyciu rąk mydłem,
a nie na przepłukaniu gardła.
Natomiast dzieci z reguły nie
wychodzą poza gospodarstwa.
Podobnie jak w mieście pustki widać w kościołach – nie
250 osób jest na mszy, ale ledwie
20–30. Wiejskie sklepy są otwarte, a półki nie świecą pustkami.
Największym zagrożeniem jest
to, że zakład mleczarski nie odbierze mleka. Bo z racji tego, że
jakiś pracownik okazał się nosicielem koronawirusa, cała załoga będzie musiała odbyć kwarantannę. I tym sposobem zostanie
wstrzymany przerób mleka. Te
obawy są, naszym zdaniem, mocno przejaskrawione. We wszystkich mleczarniach wdrożono bowiem procedury zalecane przez
weterynarię – zarówno w sferze
produkcyjnej, jak i odbioru mleka
z gospodarstw. Z reguły nie wychodzi się do kierowcy cysterny,
który sam nalewa mleko ze zbiornika – bez udziału domowników.
Rozumiemy jednak te obawy, gdyż
przerośnięty kaban jest już dużym
nieszczęściem, ale niezagospodarowane mleko oznacza totalną katastrofę. I to w podwójnym wymiarze – zarówno dla producenta
mleka, jak i mleczarni. Niepokojące jest, że mleczarnia Turek, należąca do Francuzów, zredukowała
o 10 procent skup mleka od każdego swojego dostawcy.