Dwudziesty siódmy odcinek powieści sensacyjnej Józefa Ignacego Kraszewskiego „Sprawa kryminalna”.
Po długim oczekiwaniu, pukaniu i dopraszaniu się Żymiński, dowiedziawszy się od chłopca o tym natrętnym gościu, wpuścić go kazał, choć jeszcze w łóżku leżał. Nie mógł pojąć, co to tam za jeden tak pilny miał interes, i na łokciu wsparty, nabrzękłymi po wczorajszej hulance oczyma wpatrzył się w nadchodzącego Górnickiego z miną kwaśną. Człowiek, którego na przebudzeniu natręt gnębi, nie zwykł być dobrze usposobiony.
Górnicki też po godzinnej przechadzce w korytarzu był zły. Nieznajomi sobie – wilczymi oczyma na siebie patrzeli.
Szlachcic zawadyaka, który sobie mieszkającego w kamienicy jegomości miał za bajbardzo*, a siebie za daleko coś lepszego, wszedł zaburmaszysto*.
– Kłaniam uniżenie.
I nim miał czas się Żymiński odezwać, obejrzał się za krzesełkiem, nieproszony je wziął i siadł u łóżka.
Żymiński patrzał zły a ciekawy, co to z tego będzie.
– Ja tu do pana dobrodzieja niemal umyślnie z Sandomierskiego przyjeżdżam – począł Górnicki.
– Do mnie? Ale ja, zdaje mi się, nie mam honoru go znać?
– Ani ja pana. To nic nie szkodzi – mówił Górnicki – Jestem Symforyan de Góry Górnicki, szlachcic z Sandomierskiego...
– Winszuję, ale czymże służyć mogę? – przypatrując mu się ciągle, odparł gospodarz.
– Jest rzecz taka – mówił Symforyan. – Wlazł mi tam pod żebro jakiś kiep, a nazywa się Żymiński, wyparł mnie z dzierżawy, zalazł za skórę... Jestem pewny, że to jakiś samozwaniec, który dobrego imienia źle używa... Chcę go zdemaskować... chcę go wykurzyć. Myślę, że mnie pan, dbając o honor nazwiska swojego, dopomożesz do wyświecenia tego oszusta.
Pan Żymiński słuchał bardzo uważnie, głową kręcił, cmokał, ale nierychło się zebrał na odpowiedź.
– Cóż to za Żymiński? – spytał. – Jak mu imię?
Górnicki uderzył się po czole.
– Imię? Kat go wie, jak mu imię! Tu idzie o nazwisko!
– Ale tego nazwiska jest nas dosyć po świecie, jakże ja mogę odgadnąć, o kim mowa?
– Ja go panu opiszę – rzekł Symforyan.
Żymiński, w łóżku siedząc, śmiać się zaczął. Śmiech ten oburzył siedzącego na krześle.
– Mości panie! – zawołał.
– Ale dajże mi się wyśmiać! – zawołał z łóżka Żymiński. – A teraz proszę o rysopis.
Górnicki sam zmiarkował, że był śmiesznym, tarł czuprynę.
– A! Niechajże go kaci porwą! Żeby też imienia nie pamiętać! – zakrzyczał. – Spieszyłem się z domu i ze łba mi to wyleciało.
– Cóż on tam spłatał wam, ten Żymiński? – spytał leżący.
– Co? Ja panu powiem. Czy to tak się robi po obywatelsku, po ludzku, żeby w cudzy kąt, nieznajomemu oś przeć* i drugiemu kawałek chleba od ust odebrać! Zlicytował mi dzierżawę – i licytował wściekle, więcej niż warta, wykurzył mnie. Ja mu tego nie daruję... Zakląłem się, że mu to odpłacę.
– Jakże wygląda ten Żymiński?
Górnicki jął się opisywać:
– Słusznego wzrostu, brunet, lat pod czterdzieści, z twarzy niczego, ale pachnie albo wychrztą lub Cyganem.
Żymiński się uśmiechał.
– Wiesz pan co – rzekł po chwili, ruszając ramionami – Żymińskich po świecie dużo, bo i Żyminów jest kilka. Jest Żymin Dolny i Górny, Wielki i Mały, jest Żymińska Wólka, jest Żymin Złoty nawet i Żymin Czarny. Od wszystkich tych wsi brali nazwiska różni, co ja wiedzieć mogę, jaki to Żymiński? My jesteśmy z Żymina Złotego.
I uśmiechał się.
Górnicki usta gryzł, tak mu źle jakoś było.
– A toć pewnie samozwaniec – mruknął.
– Co mnie może obchodzić, że jakiś Żymiński z Dolnego lub Górnego Żymina bierze dzierżawę w Sandomierskiem? – dodał leżący...
– Imię plami! – burknął Górnicki.
– Ale się nie pisze ze Złotego Żymina?
– Ja myślę, że on się z żadnego nie pisze – mruczał Symforyan. To samozwaniec... fizys* izraelska...
– Musi być tedy przystojny, bo stara arystokracya izraelska ma powszechnie rysy piękne – śmiał się Żymiński. Dawny ród! Daj go katu! Parę tysięcy lat rodowodu z górą – tym się żadna nasza pańska familia nie pochlubi.
Okiem pełnym gniewu spojrzał nań Górnicki.
– A no, ja widzę – zawołał – że wy wszyscy Żymińscy, ilu was jest, podobniście do tamtego, bo i waćpan, ze Złotego Żymina, obracasz w żarty sprawę szlachecką. Przecież o Żymińskich wiedzieć musisz.
– Nawet bardzo wiele! – mówił szydersko, powoli nazad na poduszki się kładąc i ziewając, Żymiński. – Ale któż odgadnie, jaki to tam mój imiennik panu dobrodziejowi miał nieszczęście się narazić!
– Żadnej więc wskazówki? – zawołał, wstając z krzesła, Górnicki z wielką butą.
– Niestety! Kiedy nawet imienia waćpan nie wiesz, a z rysopisu nie mogę być mądry.
Górnicki się skłonił lekko i podążał do drzwi. W tej chwili, jakby się rozmyśliwszy, leżący zawołał:
– Wiesz pan co? Dwa słowa jeszcze! Coś mi się widzi, że ten... ten Żymiński – uśmiechnął się – musi być mi bodaj stryjecznym. Wiem jednego takiego desperata, któremu właśnie dzierżawy było potrzeba. Mogę więc panu jedną tylko dać wskazówkę i radę – nie zaczepiaj go. To licho złe i twarde do zgryzienia. Wierzaj mi pan...
Górnicki, który się był odwrócił, popatrzał i ręką machnął. Wyglądało to na nowy żart... Nie pożegnawszy się więc, drzwiami trzasnął i wyszedł.
Żymiński, w łóżku leżąc, podparty na łokciu, śmiał się, aż trząsł, powtarzając po cichu:
– Zawsze sobie nawarzy biedy...
Górnicki, wyszedłszy już, nie wiedział, gdzie się obrócić. Miał jednego dobrego znajomego w Warszawie, stryjecznego brata, który w ułanach służył. Pułk właśnie był w Warszawie, powlókł się do niego, ale z wojskowego co było wziąć? Gdyby do wypitej i do wybitej, to jeszcze, ale do takiego śledztwa?
Zawsze choć poskarżyć się mógł i postękać. Brata znalazł właśnie powracającego z rannych jakichś manewrów i tylko co odpasującego szablę. Rzucili się sobie na szyję.
– Co ty tu robisz?
– No – nie pytaj! Biedę gonię po świecie...
I począł mu Symforyan szeroko opowiadać o sobie i swej przygodzie... Ułan słuchał...
– Pozwól, bratku, powiedzieć, w piętkę gonisz – rzekł sucho. – Co ja bym z takim jegomościem się ceremoniował, a toć go należało na rękę wyzwać i obciąć mu uszy... A ty szukasz... wiatru w polu.
– Jakiś ty symplicyusz* – oburzył się Górnicki. – Ale ja go posądzam, że nieszlachcic, a nuż* Cygan?
– Już ja bym nie pytał, a zrąbał...
Rozprawiali długo, ułan nie na wiele się rzeczywiście przydał, lecz jak to czasem i najprostszy człowiek coś doradzić może – po godzinie rozmowy odezwał się:
– Nie widzę innej rady, tylko ci nastręczę móla, co tu ma biuro dla szlachty i jenealogie im pisze... Od tego się o Żymińskich dowiesz najlepiej. Poznałem go, gdym papierów do heroldyi* potrzebował.
Po obiedzie tedy poszli razem biura szukać... Choć ludzie za fantazye szlacheckie zwykli drogo opłacać i takiemu mólowi powinno się było dobrze powodzić – znaleźli człowieka wysokiego, chudego, w surducie wytartym, w pokoiku ciemnym na tyłach, wśród półek foliantami* zastawionych, widocznie biednie żyjącego z tych papierów. Bardzo grzecznie podał im krzesełka stare i wysiedziane i wysłuchawszy, milcząc, żądania począł cichym, ochrypłym głosem:
– Litera Ż... Ż... Ż... Żymiński, zaraz, Żymiński... Może Żemiński, hę? W herbarzach* o żadnych nie słychać... U mnie... Czekaj pan... A, są Żymińscy herbu Rola... alias* Kroje... tak... są... Jenealogia w porządku...
Tu się zatrzymał i oczyma wyzywał pana Górnickicgo.
– Czy panu potrzebna notatka? Dokumenta do wywodów czy prosta kwerenda?*
– Poufna wiadomość tylko, ile, jakich Żymińskich jest z Żymina Wielkiego, Małego, Złotego i Czarnego, Górnego i Dolnego...
(cdn.)