Kilka tygodni temu pisaliśmy o sołtysie Obierwi na Kurpiach. Kiedy opowiadał nam o swojej karierze zawodowej i służbie w policji, padło zdanie o jego żonie. Dygresja dotyczyła palm wielkanocnych, więc kiedy pojawiła się informacja o podnoszeniu ciężarów, sądziłam, że się przesłyszałam. Tymczasem to prawda. Dlatego nie odmówiliśmy sobie rozmowy z Justyną Niedzwiecką.
Kucharka za ladą
Od urodzenia mieszkała
we wsi Kurpiewskie.
W połowie podstawówki
jej rodzina przeniosła się
do Obierwi. Chodziło jej
po głowie fryzjerstwo, ale
zagapiła się i przeoczyła
termin składania dokumentów,
a w salonach fryzjerskich
w Ostrołęce nie
znalazło się już ani jedno
miejsce na praktyki. Ze
szkół została jej gastronomiczna.
– Strasznie nie lubiłam tej szkoły, ale zostałam kucharką. Po szkole znalazłam pracę w warzywniaku. Pozwoliła mi zarobić na wieczorową Szkołę Ogólnorolniczą w Lelisie. Zdałam tam maturę. Z zawodu jestem więc też rolniczką – opowiada Justyna.
Wtedy znała już Roberta. Znali się od szkoły podstawowej. Ona śpiewała w chórze kościelnym, on był ministrantem. Mijali się przed kościołem. I zaiskrzyło, kiedy mieli po osiemnaście lat. Justyna po szkołach wróciła do Obierwi i ugrzęzła jako sprzedawczyni w sklepie spożywczym. Ale już nie wyobrażała sobie życia bez Roberta, a on dostał akurat pracę w jednostce policji w Warszawie. Pojechała za nim. W Warszawie znów upomniał się o nią zawód sprzedawcy. W wersji glamour, bo zatrudniła się w butiku z biżuterią.
– Pobraliśmy się. Zaszłam w ciążę i stwierdziłam, że z małym dzieckiem łatwiej będzie mi w Obierwi. Robert jeszcze dziesięć lat pracował w Warszawie, byliśmy związkiem na odległość. Do domu zjeżdżał na weekendy – wspomina Justyna.
Rwanie to jest to!
Kiedy już osiadła
w Obierwi, macierzyństwo
na dziesięć lat przywiązało
ją do domu. Życie biegło,
ona na kilka lat znów wróciła
do sklepu spożywczego,
w międzyczasie urodziła
drugą córkę. Sprzątała,
gotowała, żyła jak miliony
kobiet. W końcu dopadła ją
czterdziestka.
– Poczułam ten wiek na plecach i nagle postanowiłam, że zrezygnuję z pracy. Pomyślałam, że znajdę jakieś ciekawsze zajęcie. Powiedziałam sobie: „Niech się dzieje, co chce”. Chwilę później, w wakacje, do szkoły w Obierwi przyjechał klub UKS Atleta z Ostrołęki z pokazem dla dzieci. Instruowali, jak prawidłowo podnosić cięższe przedmioty, co robić, żeby się nie garbić. I przy okazji zaprezentowali wielobój atletyczny, czyli bieg, rzut piłką lekarską, skok w dal, brzuszki i technikę podnoszenia ciężarów, czyli rwanie – tłumaczy Justyna.
Tłumaczy dużo dłużej, bo w opowieści mnożą się dziwne określenia. Takie jak choćby ciąg martwy. W najprostszych słowach chodzi o podniesienie sztangi na lekko ugiętych nogach, do wysokości pasa. Ale dlaczego to tak urzekło Justynę?
– Zawsze byłam chłopczycą. Zawsze podobało mi się w damskiej sylwetce umięśnienie. Całe życie słyszałam, że nic we mnie z kobiety, bo nie chodzę w sukienkach. Ale nie lubię sukienek, bardzo nie lubię. Nie, nie maluję się. Z tym wszystkim czuję się stuprocentową kobietą. Na początku myślałam, że nie dam rady. Te przysiady, wyprosty – to tylko wydaje się łatwe. Przy pierwszych ćwiczeniach nie mogłam przez kilka tygodni chodzić po schodach. Poza tym technika tych pozornie prostych ruchów jest piekielnie trudna – wyjaśnia i zaskakuje nietuzinkowymi poglądami.
Biodro w podrzucie
Mówi, że dalsza rodzina
trochę kręciła nosem. Że
to za trudne, że nie dla kobiet.
Ale mąż był zachwycony,
córki nie miały nic
przeciwko. Wielu we wsi
i okolicy podziwiało ją,
inni patrzyli jak na wariatkę.
Justyna po trzech miesiącach
ćwiczeń pojechała
na swoje pierwsze zawody
do Trzcianki. Była tam jedyną
debiutantką. I zajęła
w swojej kategorii pierwsze
miejsce.
– Były tam i młodsze, i starsze ode mnie. Z wcześniejszych zawodów miały zebrane punkty, więc trudno było rywalizować. Wystarczy, że łokieć nie jest wyprostowany czy człowiek się zachwieje i już się traci punkty. Czy były tam starsze ode mnie? Ciężary podnoszą i pięćdziesięciolatki, i nawet panie koło sześćdziesiątki – mówi niewiarygodne rzeczy.
W Trzciance podniosła 34 kilogramy w podrzucie. Żeby do niego podejść, trzeba zaliczyć trzy rwania. Justyna tłumaczy, a ja próbuję sobie wyobrazić. W rwaniu chodzi o to, żeby zrobić przy sztandze lekki przysiad, podrzucić w nim sztangę nad głowę, jednocześnie prostując nogi. W podrzucie, który Justyna lubi dużo bardziej, najpierw z przysiadu zarzuca się sztangę na barki przed głową, a w kolejnym ruchu podnosi ją nad głowę. Skomplikowane, choć na filmach wygląda jak bułka z masłem. Sport niby siłowy, a znaczenie ma tu każdy niuans.
– W Kwidzynie podrzuciłam 48 kilogramów, ale nie zaliczyłam. Zdziwiona spojrzałam na sędziów. A okazało się, że odrobinę poruszyłam biodrem! – wspomina międzynarodowe zawody i dodaje, że mąż wtedy namówił ją na jeszcze jedno podejście. Podeszła do 50 kilogramów i zrobiła to bezbłędnie.
Przytnę w irokeza
Justyna ćwiczy w garażu.
Teraz będzie miała więcej
czasu, bo już odwołano
dwie imprezy ciężarowe
w tym roku. Ma buty, zapał,
żeliwne krążki – tyle
wystarczy, żeby podnosić.
To jeszcze może zrobić. Ale
ukochane nożyczki musi tej
wiosny odłożyć. Fryzjerstwo
to jej druga pasja,
a od roku – także zawód.
Szczególnie lubi męskie
strzyżenie i barberstwo,
czyli finezyjne przystrzyganie
brody. Miała koleżankę
fryzjerkę w Ostrołęce.
Kiedyś była jej klientką,
a potem zapytała, czy może
pomóc – i tak została. Zrobiła
miesięczny kurs fryzjerstwa
w Warszawie.
– Niektórzy mówią, że męskie strzyżenie jest łatwe. To nieprawda. Każdy mężczyzna ma inne wymagania. Trzeba je zrozumieć. Poza tym mężczyźni uwielbiają opowiadać – nie tylko o tym, jak przystrzyc. Szefowa śmieje się ze mnie, że podchodzę do nich jak do dzieci. Że gadam, opowiadam. Ale mężczyźni potrafią się wtedy bardzo otwierać. Okazuje się, że rozmowy są im bardzo potrzebne! Kiedy ich strzygę, traktują mnie trochę jak psychologa – opowiada.
Od nożyczek do szydełka
Przychodzą do niej poprawiać
coś po strzyżeniach
gdzie indziej. Przychodzą
po irokezy, fryzurę
na łyso, falowane czupryny
nad czołem. Teraz nie
mogą, bo salon jest zamknięty.
A Justyna nie zarabia.
Ma więc więcej czasu
na robótki ręczne.
– Od jakiegoś czasu uwielbiam szydełkować! Nie mogę się powstrzymać, siedzę i szydełkuję. Ostatnio jajka wielkanocne, zajączki, kurki. Uczę się z filmów na YouTube. Ale są i palmy. Mąż mnie namówił w zeszłym roku. Zrobiłam palmę i wystawiłam ją na konkursie w Myszyńcu. Miała 2,5 metra, robiłam ją tydzień. Nad tymi kwiatkami z bibuły siedzi się całymi dniami. Okazała się najlepsza. A w gminie zajęłam drugie miejsce – mówi o kolejnej pasji.
Od jakiegoś czasu haftuje obrazy haftem krzyżykowym. Nie lubi płócien z gotowym rysunkiem. Sama nanosi go na kanwę, a potem wylicza liczbę krzyżyków. Inspiruje się zdjęciami z gazet. Kiedyś chciała sprzedać obraz, nad którym siedziała kilka tygodni. Podała kwotę, sumując to, co wydała na materiały, i niewielką kwotę za swoją pracę. Cena była dużo niższa niż rynkowa, ale klientka i tak się oburzyła. Skorzystało na tym Centrum Kultury – Biblioteki i Sportu w Lelisie, który zorganizowało w zeszłym roku wystawę prac Justyny.
Pytam, jak znajduje na to wszystko czas.
– Nie wiem, zawsze zrobię wszystko, co zaplanuję. Zdążę i na podwórku sprzątnąć, i w domu ogarnąć, i ugotować, i wyszyć. Nie wiem, jak to robię, ale chłopczyce widać też sobie świetnie radzą z gospodarstwem.
Karolina Kasperek