Dzwonek Pierwszy miesiąc prenumeraty za 50% ceny Sprawdź

r e k l a m a

Partner serwisu

Gospodyni od sztangi i szydełka

Data publikacji 22.04.2020r.

Na barki bierze ciężar, jakiego prawdopodobnie żadna z nas nie dźwigała. A nawet jeśli, to ona dostaje za to nagrody. W wolnych chwilach bierze do ręki szydełko i wpada w ekstazę, robiąc koronki. A na co dzień szaleje z nożyczkami i finezyjnie przystrzyga męskie brody. Justyna Niedzwiecka – prawdopodobnie jedyna kobieta ciężarowiec wśród mieszkanek wsi.

Kilka tygodni temu pisaliśmy o sołtysie Obierwi na Kurpiach. Kiedy opowiadał nam o swojej karierze zawodowej i służbie w policji, padło zdanie o jego żonie. Dygresja dotyczyła palm wielkanocnych, więc kiedy pojawiła się informacja o podnoszeniu ciężarów, sądziłam, że się przesłyszałam. Tymczasem to prawda. Dlatego nie odmówiliśmy sobie rozmowy z Justyną Niedzwiecką.

Kucharka za ladą
Od urodzenia mieszkała we wsi Kurpiewskie. W połowie podstawówki jej rodzina przeniosła się do Obierwi. Chodziło jej po głowie fryzjerstwo, ale zagapiła się i przeoczyła termin składania dokumentów, a w salonach fryzjerskich w Ostrołęce nie znalazło się już ani jedno miejsce na praktyki. Ze szkół została jej gastronomiczna.

– Strasznie nie lubiłam tej szkoły, ale zostałam kucharką. Po szkole znalazłam pracę w warzywniaku. Pozwoliła mi zarobić na wieczorową Szkołę Ogólnorolniczą w Lelisie. Zdałam tam maturę. Z zawodu jestem więc też rolniczką – opowiada Justyna.

Wtedy znała już Roberta. Znali się od szkoły podstawowej. Ona śpiewała w chórze kościelnym, on był ministrantem. Mijali się przed kościołem. I zaiskrzyło, kiedy mieli po osiemnaście lat. Justyna po szkołach wróciła do Obierwi i ugrzęzła jako sprzedawczyni w sklepie spożywczym. Ale już nie wyobrażała sobie życia bez Roberta, a on dostał akurat pracę w jednostce policji w Warszawie. Pojechała za nim. W Warszawie znów upomniał się o nią zawód sprzedawcy. W wersji glamour, bo zatrudniła się w butiku z biżuterią.

– Pobraliśmy się. Zaszłam w ciążę i stwierdziłam, że z małym dzieckiem łatwiej będzie mi w Obierwi. Robert jeszcze dziesięć lat pracował w Warszawie, byliśmy związkiem na odległość. Do domu zjeżdżał na weekendy – wspomina Justyna.

Rwanie to jest to!
Kiedy już osiadła w Obierwi, macierzyństwo na dziesięć lat przywiązało ją do domu. Życie biegło, ona na kilka lat znów wróciła do sklepu spożywczego, w międzyczasie urodziła drugą córkę. Sprzątała, gotowała, żyła jak miliony kobiet. W końcu dopadła ją czterdziestka.

– Poczułam ten wiek na plecach i nagle postanowiłam, że zrezygnuję z pracy. Pomyślałam, że znajdę jakieś ciekawsze zajęcie. Powiedziałam sobie: „Niech się dzieje, co chce”. Chwilę później, w wakacje, do szkoły w Obierwi przyjechał klub UKS Atleta z Ostrołęki z pokazem dla dzieci. Instruowali, jak prawidłowo podnosić cięższe przedmioty, co robić, żeby się nie garbić. I przy okazji zaprezentowali wielobój atletyczny, czyli bieg, rzut piłką lekarską, skok w dal, brzuszki i technikę podnoszenia ciężarów, czyli rwanie – tłumaczy Justyna.

Tłumaczy dużo dłużej, bo w opowieści mnożą się dziwne określenia. Takie jak choćby ciąg martwy. W najprostszych słowach chodzi o podniesienie sztangi na lekko ugiętych nogach, do wysokości pasa. Ale dlaczego to tak urzekło Justynę?

– Zawsze byłam chłopczycą. Zawsze podobało mi się w damskiej sylwetce umięśnienie. Całe życie słyszałam, że nic we mnie z kobiety, bo nie chodzę w sukienkach. Ale nie lubię sukienek, bardzo nie lubię. Nie, nie maluję się. Z tym wszystkim czuję się stuprocentową kobietą. Na początku myślałam, że nie dam rady. Te przysiady, wyprosty – to tylko wydaje się łatwe. Przy pierwszych ćwiczeniach nie mogłam przez kilka tygodni chodzić po schodach. Poza tym technika tych pozornie prostych ruchów jest piekielnie trudna – wyjaśnia i zaskakuje nietuzinkowymi poglądami.

Biodro w podrzucie
Mówi, że dalsza rodzina trochę kręciła nosem. Że to za trudne, że nie dla kobiet. Ale mąż był zachwycony, córki nie miały nic przeciwko. Wielu we wsi i okolicy podziwiało ją, inni patrzyli jak na wariatkę. Justyna po trzech miesiącach ćwiczeń pojechała na swoje pierwsze zawody do Trzcianki. Była tam jedyną debiutantką. I zajęła w swojej kategorii pierwsze miejsce.

– Były tam i młodsze, i starsze ode mnie. Z wcześniejszych zawodów miały zebrane punkty, więc trudno było rywalizować. Wystarczy, że łokieć nie jest wyprostowany czy człowiek się zachwieje i już się traci punkty. Czy były tam starsze ode mnie? Ciężary podnoszą i pięćdziesięciolatki, i nawet panie koło sześćdziesiątki – mówi niewiarygodne rzeczy.

W Trzciance podniosła 34 kilogramy w podrzucie. Żeby do niego podejść, trzeba zaliczyć trzy rwania. Justyna tłumaczy, a ja próbuję sobie wyobrazić. W rwaniu chodzi o to, żeby zrobić przy sztandze lekki przysiad, podrzucić w nim sztangę nad głowę, jednocześnie prostując nogi. W podrzucie, który Justyna lubi dużo bardziej, najpierw z przysiadu zarzuca się sztangę na barki przed głową, a w kolejnym ruchu podnosi ją nad głowę. Skomplikowane, choć na filmach wygląda jak bułka z masłem. Sport niby siłowy, a znaczenie ma tu każdy niuans.

– W Kwidzynie podrzuciłam 48 kilogramów, ale nie zaliczyłam. Zdziwiona spojrzałam na sędziów. A okazało się, że odrobinę poruszyłam biodrem! – wspomina międzynarodowe zawody i dodaje, że mąż wtedy namówił ją na jeszcze jedno podejście. Podeszła do 50 kilogramów i zrobiła to bezbłędnie.

Przytnę w irokeza
Justyna ćwiczy w garażu. Teraz będzie miała więcej czasu, bo już odwołano dwie imprezy ciężarowe w tym roku. Ma buty, zapał, żeliwne krążki – tyle wystarczy, żeby podnosić. To jeszcze może zrobić. Ale ukochane nożyczki musi tej wiosny odłożyć. Fryzjerstwo to jej druga pasja, a od roku – także zawód. Szczególnie lubi męskie strzyżenie i barberstwo, czyli finezyjne przystrzyganie brody. Miała koleżankę fryzjerkę w Ostrołęce. Kiedyś była jej klientką, a potem zapytała, czy może pomóc – i tak została. Zrobiła miesięczny kurs fryzjerstwa w Warszawie.

– Niektórzy mówią, że męskie strzyżenie jest łatwe. To nieprawda. Każdy mężczyzna ma inne wymagania. Trzeba je zrozumieć. Poza tym mężczyźni uwielbiają opowiadać – nie tylko o tym, jak przystrzyc. Szefowa śmieje się ze mnie, że podchodzę do nich jak do dzieci. Że gadam, opowiadam. Ale mężczyźni potrafią się wtedy bardzo otwierać. Okazuje się, że rozmowy są im bardzo potrzebne! Kiedy ich strzygę, traktują mnie trochę jak psychologa – opowiada.

Od nożyczek do szydełka
Przychodzą do niej poprawiać coś po strzyżeniach gdzie indziej. Przychodzą po irokezy, fryzurę na łyso, falowane czupryny nad czołem. Teraz nie mogą, bo salon jest zamknięty. A Justyna nie zarabia. Ma więc więcej czasu na robótki ręczne.

– Od jakiegoś czasu uwielbiam szydełkować! Nie mogę się powstrzymać, siedzę i szydełkuję. Ostatnio jajka wielkanocne, zajączki, kurki. Uczę się z filmów na YouTube. Ale są i palmy. Mąż mnie namówił w zeszłym roku. Zrobiłam palmę i wystawiłam ją na konkursie w Myszyńcu. Miała 2,5 metra, robiłam ją tydzień. Nad tymi kwiatkami z bibuły siedzi się całymi dniami. Okazała się najlepsza. A w gminie zajęłam drugie miejsce – mówi o kolejnej pasji.

Od jakiegoś czasu haftuje obrazy haftem krzyżykowym. Nie lubi płócien z gotowym rysunkiem. Sama nanosi go na kanwę, a potem wylicza liczbę krzyżyków. Inspiruje się zdjęciami z gazet. Kiedyś chciała sprzedać obraz, nad którym siedziała kilka tygodni. Podała kwotę, sumując to, co wydała na materiały, i niewielką kwotę za swoją pracę. Cena była dużo niższa niż rynkowa, ale klientka i tak się oburzyła. Skorzystało na tym Centrum Kultury – Biblioteki i Sportu w Lelisie, który zorganizowało w zeszłym roku wystawę prac Justyny.

Pytam, jak znajduje na to wszystko czas.

– Nie wiem, zawsze zrobię wszystko, co zaplanuję. Zdążę i na podwórku sprzątnąć, i w domu ogarnąć, i ugotować, i wyszyć. Nie wiem, jak to robię, ale chłopczyce widać też sobie świetnie radzą z gospodarstwem.

Karolina Kasperek

r e k l a m a

r e k l a m a

Zobacz także

r e k l a m a