Trzydziesty odcinek powieści sensacyjnej Józefa Ignacego Kraszewskiego „Sprawa kryminalna”.
Po wieczerzy zaczęli grać i zgrali się wszyscy, odegrywając, prócz Małejki, który miał tyle wstrzemięźliwości, iż po butelce nigdy wielkiemi kuszami* nie stawiał. Było to dlań prawidłem. Z panem Górnickim dali sobie miejsce schadzki w jego zajeździe przy Bednarskiej ulicy.
Nazajutrz przy wódeczce i śledziu siedzieli razem dwaj nowi znajomi.
– Nie ma tu już co mydlić – mówił Małejko. – Ja panu muszę rozpowiedzieć, jak było, a może się dwa końce zejdą... i mój, i wasz. Rzecz się miała, jak ja wykombinowałem i doszedłem – następnie... Na Wołyniu jest wioska Orygowce. Kupił ją już lat temu dobrych kilka przybyły z Mazowsza cioteczny brat pana Żymińskiego tego, niejaki pan Daniel Tremmer. Słuchajże no pan. Obok Orygowiec mieszka na swoim majątku pan prezes Boromiński w Murawcu, a ma jedynaczkę córkę pannę Leokadyę, bardzo śliczną i bogatą pannę. No, rzecz to prosta, ów pan Daniel podobno jeszcze pannę prezesównę znający z tego czasu, gdy była na pensyi w Warszawie, zaczął się w niej mocno kochać, ale ten Tremmer był protestanckiego wyznania, jeden sęk – a w dodatku coś tam szlachectwo pono nie bardzo tęgie. Dosyć, że choć się podobał prezesowi, który u niego bywał i w domu go często przyjmował, o córce mu ani myśleć nie dopuszczał. A to wiem, czego inni nie zwąchali, że panna i pan Daniel mimo to za pośrednictwem usłużnej ciotki pani Wychlińskiej mieli z sobą stosunki potajemne, ciągle pisywali do siebie i wzdychali najczulej. Trwało to kilka lat, ojca próbowano kilka razy – ani chciał słuchać, żeby ją dać za nietęgiego szlachcica, a w dodatku protestanta.
– Tu tedy sztuczka, o której żywa dusza pono, prócz mnie, nie wie – dodał Małejko, mrużąc oczki i uśmiechając się. Słuchaj no pan, dowiesz się dopiero, na jakie figle ludzie z miłości się biorą... Ni z tego, ni z owego, jednego dnia dają nam znać do urzędu, że pan Daniel Tremmer znikł. W domu nocą okno wyłamano, szafy pootwierano, mówią tedy, że i dziedzica znać zabito. Zjeżdżamy na grunt. Ludzie popłoszeni, dom w istocie jakby po nocnej napaści, chustka zakrwawiona znaleziona na ścieżce. Ciało gdzieś zbójcy czy utopili, czy zagrzebali.
Siedzi śledztwo dzień, dwa, trzy na gruncie... Nic dojść niepodobna. Ktoś w nocy bryczką podjeżdżał pod dwór... Innego śladu nie ma... Wszyscy przekonani, że pana Daniela zabito...
Jeszcze do dziś dnia i sąd, i asesor, i prezes, i sąsiedzi najpewniejsi, że tam popełniono kryminał...
– A cóż się stało? – zapytał zdziwiony Górnicki.
– Że nie było żadnego kryminału i zabójstwa, to ja ręczę – dodał, w piersi się bijąc Małejko. – Milczałem, milczę, ale powoli nazbierałem dowodów i tego pewny jestem, że panu Danielowi potrzeba było ze świata zniknąć i tak niezgrabnie sobie to ułożył... Oszukał wszystkich – tylko mnie nie. Uważaj pan tylko. Po niejakim czasie panna Leokadya... niby się zanudziła za ciotką panią Pstrokońską w Sandomierskiem, że się do niej wybrała...
– Hę! – porwał się Górnicki z krzykiem. A Żymiński cioteczny brat tego nieboszczyka Daniela – hę? Tak? I Żymiński śmieje się i łże... A toć go masz, tego twego zabitego – to jawna rzecz, to mój szelma Żymiński, który sobie od brata nazwiska pożyczył i w takich łaskach jest u pani Pstrokońskiej... A do panny Leokadyi znać dojeżdża...
Z kolei Małejko się pochwycił z siedzenia.
– Cyt! Na miłość Boga! Cyt! Cicho... jak wygląda?
Górnicki szybko począł opisywać swego nieprzyjaciela... Małejki twarz promieniała, klaskał w ręce.
– To go mamy!
(cdn.)
