Uniwersytety ludowe w Polsce od początku czerpały ze wzorów, które przyświecały duńskim twórcom tej metody kształcenia. Chodziło nie tylko o stworzenie placówek, w których edukacyjnie wykluczona część społeczeństwa mogła niwelować braki w wykształceniu. Miały być też miejscami ustawicznego kształcenia dla wszystkich i rozsadnikami nowych idei i rozwiązań. Tę drugą misję realizuje od lat Uniwersytet w Woli Sękowej. Jego współtwórczynią i wykładowczynią jest Monika Wolańska.
Podrzeszowska pół-Afrykanka
Wielu zaskakuje pewnie
jej ciemna karnacja. Monika,
choć duszą Podkarpatczanka,
ciałem zakorzeniona
jest w dwóch odległych
od siebie kulturach.
– Urodziłam się w Rzeszowie. Ale mój ojciec pochodzi z Togo. Dziadek ze strony mamy był organistą w podrzeszowskiej Słocinie. A babcia była krawcową. Przy niej bawiłam się gałgankami, szyłam, szydełkowałam, malowałam, lepiłam z plasteliny. I pewnie wtedy kształtowały się te moje manualno-plastyczne zapędy – wspomina.
Bardzo chciała pójść do liceum plastycznego, ale mama – ekonomistka – nie była sojuszniczką w tych wyborach. Monika trafiła do zwykłego ogólniaka. Po maturze dała o sobie znać potrzeba poznania afrykańskich korzeni. Być może tym silniej, że nie mieszkały już wtedy z ojcem. Na filologię afrykańską tego roku akurat nie było naboru. W końcu trafiła na filologię orientalną w katedrze arabistyki na Uniwersytecie Jagiellońskim. Zwabiły ją tam fakultatywne języki afrykańskie. Na studiach wytrzymała semestr. Kultura arabska okazała się nie aż tak bliska, zajęć z języków afrykańskich było mało. I jeszcze doświadczyła kilku rasistowskich incydentów.
– Któregoś dnia wybrałam się na spacer po Krakowie i spotkałam dawną znajomą. „Słuchaj, uczę się w fantastycznej szkole, która jest spełnieniem moich marzeń. Musisz tam koniecznie przyjechać!” – powiedziała. Dała mi karteczkę z adresem. Karteczka przepadła w kieszeniach. Ja wróciłam do Rzeszowa. Wiosną kolejnego roku z inną przyjaciółką planowałyśmy wycieczkę. Sięgam do kieszeni, a tam adres. Decyzja zapadła w sekundę. To był Uniwersytet Ludowy we Wzdowie – wspomina Monika.
Przed uniwersytetem i po
Miejscowości nie było na
mapach. Ale to, co tam zastała,
zmieniło życie Moniki
diametralnie. W pałacu
z kilkuhektarowym
parkiem zobaczyła galerie,
w których wystawiano
prace uczestników kursów.
Zdecydowała, że podejmie
dwuletni kurs, by uczyć się
„wszystkiego, co zawsze
kochała”. Nauczyła się haftu,
koronkarstwa, tkania,
rzeźby w drewnie, wikliniarstwa,
fotografii analogowej,
animacji kulturalnej
i podstaw psychologii i pedagogiki.
– Trafiłam na fantastyczną grupę słuchaczy i doborową kadrę. Przygotowywaliśmy imprezy okolicznościowe, robiliśmy spektakle. Moje życie dzielę na to przed uniwersytetem ludowym i po. Wróciłam do Rzeszowa, skończyłam pięcioletnie studia z edukacji artystycznej. Z pobytu na Uniwersytecie została mi przyjaźń z Beatą, która uczyła nas psychologii. Kiedy Uniwersytet był już stowarzyszeniem, w 1998 roku zaproponowała mi przystąpienie do niego – wspomina.
Monika stała się członkinią kadry pedagogicznej Uniwersytetu Ludowego Rzemiosła Artystycznego. Wykładała historię sztuki, a w 2005 roku zajęła stanowisko dyrektora szkoły jeszcze we Wzdowie. Potem przeniesiono szkołę do Woli Sękowej. Dziś placówka proponuje swoim uczniom dwuletni kurs rękodzieła, obejmujący różne techniki: ceramiki, tkactwa, wikliniarstwa, witrażu, rzeźby w drewnie, haftu i koronki.
Świat spotyka się w Woli
Do URLA każdego roku
przyjeżdżają dziesiątki
chętnych, by uczyć się od
podstaw albo szlifować
umiejętności. Zjazdy mają
charakter comiesięcznych
spotkań od piątku do poniedziałku.
Jeden czterodniowy
zjazd z noclegiem,
obiadem, materiałami
do warsztatów kosztuje
570 zł, cały rok – 5700 zł.
To niewiele jak na to, co
proponuje Uniwersytet.
Część słuchaczy korzysta
z możliwości dofinansowania
z Krajowego Funduszu
Szkoleniowego, w którym
pracodawca może otrzymać
pieniądze na doszkolenie
pracownika. W niektórych
powiatach można
też uzyskać dofinansowanie
dla bezrobotnych
z urzędu pracy.
– Uniwersytet ma słuchaczy z całej Polski – z miast, miasteczek, wsi. Przyjeżdżają kobiety i mężczyźni, którzy chcą poszerzyć wachlarz propozycji w swoich działaniach społecznych – w stowarzyszeniach, świetlicach, domach kultury. Inni chcą rozszerzać swoją ofertę w pracy zarobkowej. Niektórzy u nas wręcz się przebranżawiają. Mamy słuchaczy od matury do emerytury. Czasem są to panie przed emeryturą, wypychane wręcz przez rodziny, które chcą, żeby mama czy babcia coś jeszcze dla siebie zrobiła. Mieliśmy panią, która zupełnie w siebie nie wierzyła. Miała wykształcenie podstawowe. Skończyła kurs, potem zdała maturę i skończyła studia pedagogiczne. A potem założyła w swojej wsi prężne koło gospodyń. Ale mamy też słuchaczy przyjeżdżających z Norwegii, Szwecji, Holandii, Niemiec, Anglii, Węgier. To zwykle Polacy, ale mieliśmy też Belgijkę. Mamy też ciekawą parę. Mama przyjeżdża z Holandii, bo tam pracuje, a córka z Budapesztu, gdzie studiuje. Spotykają się u nas – wyjaśnia Monika.
Uczą się od siebie
Uniwersytet prowadzi
dwuletni, jeden dla wszystkich,
kurs rękodzieła. „Uczę
się wszystkiego, wybieram
to, co lubię” – głosi ich nieformalne
hasło. Każdy
musi „dotknąć” wszystkiego
– to realizacja idei duńskich
twórców uniwersytetów
ludowych. Jest dużo
pojedynczych warsztatów
– filcowanie wełny, biżuteria
koralikowa, biżuteria
kręcona z drutu, lalki motanki,
warsztaty mydlarskie
ze spacerem po zioła,
makrama, batik, linoryt.
W programie odwołują
się do tradycji karpackich
– jest kurs tworzenia koralikowych
krywulek, pisania
ikon czy karpackiego
haftu krzyżykowego. Ale
warsztaty z ceramiki mają
już charakter uniwersalny.
A słuchacze sami decydują,
czy zająć się raczej etnodesignem,
czy realizować
swoje projekty.
– Dzieją się niezwykłe rzeczy, kiedy spotyka się u nas niewierząca w siebie gospodyni z małej miejscowości z Belgijką Sophie, która podróżowała po całym świecie. Pierwsza od drugiej nabiera apetytu na podróże. A druga od pierwszej uczy się, jak zrobić zakwas, bigos czy upiec chleb. Obie zyskują. To jeden z elementów, którego nie ma w oficjalnym programie, ale oddziałuje równie mocno jak nauka rękodzieła. Wiele z tej wiedzy przekazywane jest podczas popołudniowych czy wieczornych spotkań. Ktoś zrobi warsztaty z jogi, ktoś z szycia toreb z filcu – zachwala swój Uniwersytet Ludowy Monika. Uczestnicy mogą też sami proponować ciekawe zajęcia i wykładowców. Utożsamiają się z ideą uniwersytetu na tyle, że sami chcą ją rozwijać. Bywa, że ktoś siedzi w pracowni nawet w nocy. A kiedy ćwiczą po powrocie do domu, mogą zadzwonić do wykładowcy po wskazówki.
Pandemia – i co dalej?
Teraz szkoła zastanawia
się co robić, kiedy zjazdy
nie mogą się odbywać.
– Byłyśmy optymistkami i sądziłyśmy, że po Wielkanocy będzie można się zobaczyć. Ktoś już zdążył zrezygnować. Ale plan jest taki, że zjazdy marcowe i kwietniowe będą przełożone na lipiec. Oczywiście, myślimy o zajęciach zdalnych. Haft da się tak zrobić. Ale ceramikę czy szkło – już nie. Ludzie potrzebują też kontaktu. Rękodzieła nie uczy się wyłącznie przez pokazanie techniki. To się dzieje przez jakąś osmozę, przez chłonięcie atmosfery, która wytwarza się na warsztatach – mówi Monika.
Planują, że na lekcjach online będą w najbliższych tygodniach przekazywać teorię. A latem postawią na zajęcia praktyczne. Stowarzyszenie, oprócz prowadzenia uniwersytetu, działa również na rzecz społeczności lokalnej. Prowadzili już wartszaty z robienia biżuterii koralikowej dla pań z gminy Bukowsko pod hasłem „Mistrz tradycji”. Zorganizowali międzynarodowy festiwal słomkarski. Gościli na nim ponad pięćdziesięciu przedstawicieli z dziesięciu krajów.
– Od wielu lat Piotr Woroniec, artysta rzeźbiarz, realizuje międzynarodowe akcje artystyczne. Przez kilkanaście lat organizowano wokół uniwersytetu plenerową galerię rzeźb. To jedna z naszych głównych arakcji turystycznych. Pracujemy też z dziećmi z Woli Sękowej. Liczę, że tak, jak było ze mną kiedyś, znajdą się wsród nich nowi słuchacze – kończy Monika.
Karolina Kasperek