Trzydziesty pierwszy odcinek powieści sensacyjnej Józefa Ignacego Kraszewskiego „Sprawa kryminalna”.
– A więc oszust, samozwaniec! – wtórował Górnicki. – Słuchaj, waćpan, ani chwili nie traćmy, to nie ulega najmniejszej wątpliwości... Siadaj waćpan ze mną jutro czy dziś na bryczkę i jedźmy wprost... Złapiesz go waćpan i będziesz miał, a mnie zemstę zgotujesz słodką. Ani chybi, że on stąd myślał pannę wykraść... Niechże się łajdakowi nie uda. Ale pomotana sprawa!
Małejko przenikliwością swoją tryumfujący, chodził po izbie, rzucając się i rozmyślając...
– Ani chybi, tak jest!
– A mnie to Opatrzność waćpana zesłała! – krzyczał Górnicki. – W kajdany tego jegomości – boć to przecie kryminał, oszustwo, nieczysta sprawa...
Oba spiskowcy, uściskawszy się jeszcze razy kilka i zapiwszy sprawę wódką, na dzień następujący wyjazd naznaczyli. Jakkolwiek się to dziwnem wydawać może, tłumaczenie wypadku przez pana Platona Małejkę, przyznać należy – było trafne. Nieszczęśliwa miłość naprowadziła na nieszczęśliwą ową myśl udanego mordu, który by czujność pana prezesa mógł uśpić. Pan Daniel z ciocią Wychlińską obrachowali, że pod opieką pani Pstrokońskiej jakoś się małżeństwo w ten lub inny sposób skojarzy, a prezes później spełniony fakt przebaczy i da błogosławieństwo. Nie dosyć jednak jeszcze, starając się, aby ludzie dworscy posądzonymi być nie mogli, dobrze wykonał swój plan pan Daniel. Oko biegłego ajenta, jakim był niezaprzeczenie Małejko, pochwytało rozpierzchłe rysy fałszywe, dobadało się pod całą tą tragikomedią niezręcznie spłatanej sztuki. Małejce nie szło o wyrządzenie przykrości Danielowi, do którego osobistej niechęci nie miał, nie szło o żaden zysk i korzyść, chodziło mu o pokazanie własnego sprytu i biegłości. Im bardziej asesor Zdenowicz wyśmiewał jego „świdrowania”, tym Małejko zacinał się mocniej, żeby dowieść, iż bystrzej a dalej i głębiej widzi niż ci, co z niego szydzili. Roznamiętnił się w końcu do tej sprawy i postanowił prawdy dośledzić, choćby z największą czasu ofiarą. Do Warszawy sprowadziła go ta okoliczność, iż w czasie pobytu na wsi pana Żymińskiego pochwytał słówka jego, śmiechy i w sposobie postępowania podejrzane, a nielogiczne różne rysy – dowodzące, iż cioteczny brat był wtajemniczony we wszystko i po trosze nawet pomagał panu Danielowi...
Spotkanie i rozmowa z Górnickim rzuciły tak niespodziane światło na domysły jego, iż teraz prawdy swej był pewnym. Groziło więc niebezpieczeństwo panu Danielowi, ukrytemu pod nazwiskiem ciotecznego brata, co najmniej mogące wszystkie jego zniszczyć plany i wykryć podstęp, na którym przyszłe szczęście budował. Niebezpieczeństwo to tym było większe, iż najmniej mógł się spodziewać, aby go tu kto odkrył. Ciocia Wychlińska, należąca do spisku, odprawiła nawet wszystkich ludzi z Murawca wziętych, aby go nie poznano. On nie wziął z sobą nikogo, nawet wiernego Franciszka, który mu w orygowieckiej komedyi dopomagał, lękając się jakiego wygadania lub przypadkowego poszlakowania.
Nie wchodziła w rachubę bystrość pana Małejki, śledztwo bowiem starał się Żymiński wszelkiemi sposoby przerwać i zakończyć – a tak nieszczęśliwego trafu, jak spotkanie Górnickiego z przybyłym Bóg wie skąd panem rejestratorem, niepodobna było przewidzieć...
Tymczasem gdy pan Daniel najspokojniej w świecie dojeżdża coraz częściej do Borków, a pani Pstrokońska już osnuwa na tym przyszłe szczęście Leokadyi, lepiej poznając co dzień Tremmera i widocznie go popierając – groźna burza zbiera się nad głowami dwojga nieszczęśliwych, nic nieprzeczuwających istot. Niebezpieczeństwo nie tylko szło z jednej strony od Górnickiego, który dniem i nocą wiózł z sobą rejestratora Małejkę, ale z drugiej także straszniejsze może jeszcze zbliżało się co chwila...
Pani Pstrokońska, odprawiając do Murawca ludzi i konie, dała im do dozoru kapitana Złomskiego, który, jakeśmy mówili, miał polecenie pozostania przy prezesie dla jego rozrywki, jeśliby się to okazało potrzebnem.
Przybywszy na miejsce, gościnnie bardzo przyjęty, razem z ojcem Serafinem i kilku sąsiadami w istocie starał się jak mógł bawić starego, który po córce niezmiernie tęsknił.
Niemal co dzień prawie narzekał, że go na tak długo opuściła.
– Nie mogła to – mówił – Benigna tu do mnie przyjechać z całym dworem, bodajby... Cóż to? Czy mi już by strawy dla ludzi, owsa dla koni i pomieszczenia dla gości zabrakło? Łatwiej jej się wałęsać, bo zdrowa i młodsza, a mnie z mojemi nogami? I zostawili mnie tak na caluteńką zimę z bernardynem na rekolekcjach.
Narzekania te powtarzały się niemal co dzień, a choć sąsiedzi przyjeżdżali, choć kapitan go nie odstępował, choć na towarzystwie nigdy nie zbywało, prezes był chmurny i kwaśny...
– Nic jedynego dziecka nie zastąpi – mówił księdzu i kapitanowi, grając z niemi w maryasza do puli – pustki w domu, na łzy mi się zbiera... Ale to z temi babami...
Tknięty ciągłemi temi skargami kapitan Złomski, jednego dnia żartem odezwał się:
– Żebyś pan prezes miał trochę determinacyi, to byśmy tym paniom doskonałego figla mogli wypłatać!
– A to jakiego? – spytał prezes.
– Hm! – rzekł Złomski – zaprzęglibyśmy do landary* tęgich sześć koni, siedli i pojechali. Toby dopiero była siurpryza* i szczęście w Borkach...
(cdn.)