Trzydziesty drugi odcinek powieści sensacyjnej Józefa Ignacego Kraszewskiego „Sprawa kryminalna”.
– A tak! W późną jesień z mojemi nogami, w taką drogę, co sobie kapitanie myślisz!
Na tym się skończyło pierwszego dnia, ale na drugi prezes, przenocowawszy z tą myślą, sam zaczepił kapitana:
– Kto wie, może by ten figiel dał się wykonać. Tylko że ja taki się zrobiłem do jazdy ciężki! A te noclegi! Te popasy! A groble, a mosty...
– Ale ja bym jako kwatermistrz jechał przodem – podchwycił kapitan. – A ojca Serafina dla skrócenia drogi z talią kart wsadzilibyśmy do landary i tak byś pan prezes ani się spostrzegł, jakbyśmy w Borkach stanęli...
– Dobrze to gadać, panie kapitanie – rozśmiał się prezes. – Stary wojskowy, człowiek krzepki i zdrów, u mnie te reumatyzmy męczą.
– Na nie nie ma lepszego lekarstwa, jak dobrze się w drodze przetrzęść – dodał kapitan.
– Końskie to lekarstwo – szepnął prezes...
Aż znowu w dni parę stary Boromiński wrócił do figla obmyślonego przez kapitana. Ten, widząc, że tu tylko może brak trochę energiczniejszego pobudzenia, a czując, że pani Pstrokońskiej zrobi tym wielką przyjemność, wziął się po wojskowemu.
– Ja pana prezesa biorę na moją odpowiedzialność! – zawołał. – Powozy opatrzę, konie dobiorę, przodem pojadę i – jedziemy! Nie ma co się namyślać – dictum, factum*, proszę mi tylko dać pełnomocnictwo, powtarzam, że wszystko na moją biorę odpowiedzialność.
– Ano – to dziejże się wola Boża! – krzyknął prezes, rzucając karty. – Wołać tu ekonoma... Ale, mój dobrodzieju – obrócił się do kapitana – żebyście mi koni nie pozarzynali, to wszystko młodzież!
Dwa dni trwał wybór, a że Złomski wprawny był w urządzaniu podróży, pokierował wszystkiem bardzo umiejętnie. I prezes ani się opatrzył, jak go w landarze posadzono. Zwierzchność duchowna nie czyniła najmniejszej trudności w daniu pozwolenia ojcu Serafinowi, który tabaki sobie zapas sprowadziwszy, gotów był do podróży.
Wyjechali jakoś w szczęśliwą godzinę i droga poszła lepiej, niż się nawet kapitan mógł spodziewać. Karczmy znaleźli poopalane, nigdzie gościnnych izb zajętych, koń żaden nie zakulał, w powozach nic się nie złamało, a pora – choć spóźniona była jesień – dziwnie piękna służyła i pogodna. Do Borków umyślnie nic znać nie dano, ażeby tym większe było zdziwienie i radość. Kapitan obradował, że najlepiej będzie po cichuteńku zajechać w godzinie herbaty. Zakazał nawet woźnicy palić z bata i stępa mieli przed ganek zajeżdżać, tak ażeby ich dopiero w sali, gdy wejdą, pani Benigna zobaczyła.
Tego wieczora właśnie był na herbacie mniemany pan Żymiński. Bawiono się bardzo wesoło, rozmowa była ożywiona niezmiernie, panna Leokadya śmiała się i szeptała z sąsiadem, ciocia Wychlińska przypatrywała się im z czułością, pani Pstrokońska pilnowała, aby im nie przeszkadzano... Woźnica pana prezesa wprawdzie miał najwyraźniejszy rozkaz od kapitana, aby z bata nie palił, lecz na popasie troszeczkę sobie podpił, fantazyę miał wielką, zamyślił się czy żal mu było nie popisać się przecie z wprawną ręką i na pierwszym moście, wjeżdżając w podwórze, wystrzelił jak z pistoletu. Już potem żadna siła ludzka powstrzymać go nie mogła. Kapitan starał się pohamować, gdzie tam, od mostu do ganku osiem razy raz po razie palił co miał sił. Towarzystwo siedzące przy herbacie, niezwykłym o tej porze hasłem zdumione, poczęło wołać:
– Ktoś jedzie! Goście! Kto to być może?!
Poruszyli się wszyscy, pan Żymiński, chcąc pierwszy gospodyni przynieść wiadomość, kto to był, wyrwał się na ganek. Szczęściem tu światła nie było jeszcze... O mroku poznał łatwo konie i dobrze sobie znajomą landarę z Murawca, usłyszał głos prezesa i osłupiał.
(cdn.)