Marek Kozłowski, wilkowiczanin, kolekcjoner i członek Stowarzyszenia Przyjaciół Ziemi Lipieńskiej, które prowadzi Izbę, siłuje się z kłódką do jednego z licznych wejść do ponadstuletniego budynku gospodarczego. Zaprasza najpierw na piętro. Do „pokoi” z XX wieku.
Shopping na złomowisku
Wchodzimy na poddasze,
do izby pod skosami,
w której pełno gablot z dokumentami,
półek z porcelaną,
mebli i sprzętów codziennego
użytku.
– Kiedy powstała Izba, wiele eksponatów, które zbierałem od dzieciństwa, znalazło w niej swoje miejsce. To moja największa i najstarsza pasja. W wieku 20 lat zacząłem zbierać te „graty”. Najpierw jeden pług, potem drugi, coraz więcej tych maszyn, nie było mnie stać na stary traktor, więc zbierałem mniejsze sprzęty. Jeździłem po złomowiskach. Żona mówi, że one są moimi „sklepami”. W końcu kupiłem traktor, potem drugi. Teraz mamy już cztery – opowiada Marek, którego dziadek był w czasie wojny szewcem. Zgadnijcie, gdzie teraz znajduje się cały jego warsztat. Oczywiście w Izbie. Niezwykłe muzeum powstało w 2014 roku z inicjatywy miejscowego proboszcza księdza Alfreda Witke, Stowarzyszenia Przyjaciół Ziemi Lipieńskiej i lokalnego koła gospodyń wiejskich. Gromadzone od lat przez kilku pasjonatów sprzęty znalazły swoje miejsce w budynku, który był właśnością parafii.
Magiel spod szopy
– Co to jest? Trudne, co?
To pianownica. Do wytwarzania
piany w balii.
To drewniana pralka. Tu
magiel wytargany gdzieś
spod szopy. A to tarki. Że
różne? No właśnie, po co
komu tarka szklana albo
drewniana zamiast metalowej?
Ja to zawsze tłumaczę
dziewczynom tak: „Swojej
koronkowej bielizny
nie pierzesz chyba razem
z brudnymi od smarów ciuchami
męża?”. Szklana tarka
była do delikatniejszych
rzeczy – wyjaśnia Marek
i prowadzi do drugiej izby
zwanej potocznie „komuną”.
Znajdziecie tam cały
PRL – stare kasetowe magnetofony,
adapter, pierwszy
telewizor, który znalazł
się w wiosce. Niektóre
eksponaty są w depozycie,
czyli „mieszkają” w Izbie,
ale są prawnie wciąż własnością
właścicieli.
– Ale mamy też przedmioty podarowane. Często jest tak, że dziadkowie umierają, a młodzi nie wiedzą, co zrobić z ich starymi sprzętami. Dzwonią i mówią: „Weź mi to diabelstwo, bo nie wiemy co z tym zrobić”. My się wtedy bardzo cieszymy. A czasem dostajemy sprzęty od osób, które są bezdzietne. Wiele z naszych eksponatów zostało nam podarowanych przez mieszkańców nie tylko Wilkowic, ale ludzi z całej Polski – opowiada Marek.
Między gablotami i izbami zakręci się wam łza w oku. Pamiętacie emocje towarzyszące kartkom na żywność i wyliczaniu, ile jeszcze należy się nam cukru w miesiącu? Albo dreszcz przy odkryciu aktu urodzenia pradziadka? A błysk w oku, kiedy jako małe dziewczynki urządzałyśmy lalkom dom? Taką minikuchnię z lat tuż po wojnie też znajdziecie w wilkowickiej Izbie.
Kuźnia i dwa rozbiory
Wrażenie robi dwuizbowe
pomieszczenie, które
składa się z XIX-wiecznej
kuchni i sypialni. Piękna
komódka na nóżkach okazuje
się ponadstuletnią lodówką.
Niską temperaturę
uzyskiwało się, umieszczając
przez cały rok lód
w specjalnej przegrodzie.
W kredensie stoi półmisek
ze swastyką. Jesionowe
łoże małżeńskie przykryte
jest starą koronkową
kapą, a w eklektycznej
szafie wciąż wiszą przedwojenne
wieszaki opisane
nazwą producenta odzieży.
Ale prawdziwą gratką Izby jest kuźnia. Kompletna i datowana na 1778 rok!
– Kuźnia przyszła do nas z Jarocina. Podarowana jest przez rodzeństwo – oboje bezdzietni – którego przodek w prostek linii, Dąbrowski, założył tę kuźnię. Mamy teraz niemal dwustuletni miech, kowadła, obcęgi, pionowe wiertarki i antyczne lewary, które są podobno w stanie podnieść 30-tonowy wagon kolejowy. Wszystko działa. Z kuźnią przyszedł też dziwny element – podobno najstarszy. Dowiedzieliśmy się, że służył do przyklękania na śniegu podczas podkuwania. Żeby kolano nie marzło – wyjaśnia Sylwester Przydrożny, prezes Stowarzyszenia Przyjaciół Ziemi Lipieńskiej.
Regionalna Izba Kultury i Tradycji Wiejskiej w Wilkowicach to nie martwe muzeum. Regularnie organizuje warsztaty i pokazy.
– W połowie września robimy festyn „Dawno temu na wsi”. Zakładamy stroje ludowe i dzieciakom pokazujemy tradycje. Panie z koła pieką chleb z zakwasem i robią pokaz prania na tarkach. Wchodzimy do beczek i wraz z dziećmi gołymi stopami udeptujemy kapustę do kiszenia. Potem na Hubertusa jemy własne ogórki i kapustę – reklamuje Izbę i Wilkowice szef stowarzyszenia. Już nie może się doczekać, kiedy Izbę znów ożywią rzesze dzieci i dorosłych. Wszyscy żyją nadzieją, że wrześniowy festyn się odbędzie.
Karolina Kasperek