Trzydziesty piąty odcinek powieści sensacyjnej Józefa Ignacego Kraszewskiego „Sprawa kryminalna”.
Całej tej sceny nazbyt głośno odegrywającej się w ganku liczna służba zbiegająca się ciekawie była słuchaczem i świadkiem... A że gospodyni także w domu o wszystkiem wiedzieć pragnęła i, siedząc w gabinecie, od którego okno wychodziło ku gankowi, posłyszała jakiś spór, wyjrzała zaraz i poznała Górnickiego, zrozumiała o co chodziło. Odprawiony cofał się ku bryczce, motając na wąs i mrucząc. Małejko milczący, który tu smutną bardzo grał rolę, nadto był przejęty duchem swojego powołania, ażeby z chwili tej choć oczyma nie skorzystał. Rozglądał się więc po dziedzińcu i ludziach.
Jakież było jego zdumienie, gdy tu zobaczył bardzo mu dobrze znanych ludzi dworskich prezesa z Murawca. W mgnieniu oka pojął, że przytomność ich tutaj już oznaczała, że owego pana Daniela wymarzonego przezeń znaleźć tu nie mógł – bo by go ci ludzie poznali. Bardzo go to zmięszało i zaniepokoiło o cały wywód sprawy – zwątpił o własnym rozumie.
Gdy bryczka odtoczyła się od ganku i przeszła most zamykający dziedziniec, Małejko ponuro, z oczyma w ziemię wlepionemi siedzący na bryce, trącił sąsiada ostrym łokciem.
– Coś tu innego się święci – zawołał głosem stłumionym. Kat że ich zrozumie. Nie może być, żeby ludzi tylu było w spisku... a dwór pełen sług z Murawca, z naszej okolicy, toćby go poznali... Tu go więc być nie może.
– A skądże się tu ci ludzie wzięli?
– Musieli z panną przyjechać – rzekł pisarz, który się przybycia prezesa domyślać nie mógł. – Już nic nie rozumiem.
– Ale jakże ja mogłem się omylić? – Górnicki samą wątpliwością przybity nie mógł pohamować gniewu.
– A niechże to wszyscy porwą szatani! – krzyknął... – Co waćpan bredzisz! Co?
– Czy może pan nie rozumiesz – odparł spokojnie pisarz – czy zrozumieć nie chcesz... Człowiek najrozumniejszy omylić się może. Koń na czterech nogach chodzi a potknie się. Pan Daniel tu być nie może i nie mógł, bo tu widzę pełno ludzi z Murawca od prezesa. Toćby go jednej chwili poznali i sekret by się nie utrzymał, a przecie do tajemnicy takiej i furmanów i lokajów się nie przypuszcza... W tym jest jakiś diabeł, którego ja nie rozumiem.
– Ale asanu się ci ludzie chyba przywidzieć musieli! Klnąc, zawołał Górnicki. Gdzie? Co? Jak? Skąd by się wzięli?
– Przyjechać musieli z panną.
– A więc...
– Więc wszystko co ja tak mądrze odgadł... kat wziął! Bijąc pięścią po kolanach odparł Małejko. – Ale przyznasz mi pan, że prawdopodobieństwo było jak największe...
– Prawda nie prawdopodobieństwo! Co to gadać! – przerwał Górnicki – ja od tego nie odstąpię.
Smutnie rozśmiał się pisarz. On do rozpaczy był prawie przyprowadzony – tak ślicznie osnute śledztwo, tak odgadnięta tajemnica... rozbijała się marnie o dwie czy trzy spotkane twarze, przeciwko niej świadczące. Małejko nadto miał rozsądku, aby się upierał przy tym, co się stawało niemożliwe, ale bolał tak, że mu się płakać chciało, nad wyślizgującą mu się z rąk nadzieją odznaczenia...
– Widziałem! Widziałem tu ludzi na moje własne oczy... Cóż tu począć przeciwko oczywistości – wołał zafrasowany. Więc mi się ubrdało nie wiedzieć co... i darmo tyle drogi i tyle czasu – i taki wstyd!
Górnicki miał srogi żal do niego, on do niego nie mniejszy. Po kilku urywanych wykrzyknikach, poodwracali się od siebie i milczeli... niewiele brakło do kłótni, choć rejestrator do niej skłonności nie miał, zwłaszcza w obcej stronie i na wózku tego, do którego srogi miał żal.
Za mostem zajadły pan Symforyan, myśląc tylko o nieprzyjacielu, nie pytając już Małejki o zdrowie, gniewny, swoją głową kazał jechać.
– Do Rakowa! Nie ma go tam, to musi być w domu. Gdzieś go przecie odkopiemy.
Konie zwróciły się na rozkaz znaną im drogą do dawnej dzierżawy pana Górnickiego. Podróżni milczeli, Małejko z biedy i strapienia skurczył się, zwinął w kłębek, zmalał, zgarbił tak, że ledwie go widać było... Górnicki, przeciwnie, porozrzucał odzież, nogi i ręce, jakby ochłody szukał.
Tak dobili się o mroku do karczmy w Rakowie, tu miał Górnicki dobrze znajomego, choć nie zbyt sobie przyjaznego arendarza – wprzódy więc nim by do dworu zajechali, postanowił się rozpytać u niego o dzierżawcę.
– Stój! – zawołał. – Niech Matija mi wywoła Borucha.
(cdn.)