Dziś Węglew pod Koninem znany jest z niezwykłego muzeum na prywatnym podwórku. Na organizowane w nim imprezy o światowym rozmachu zjeżdżają renomowani artyści. Żeby jednak zrozumieć, co Stanisława robi, i już zrobiła dla swojej wsi, gminy, powiatu, a nawet Europy, trzeba zacząć od początku. Nazwać ten początek niełatwym – to nic nie powiedzieć.
Z otchłani do życia
Urodziła się sześćdziesiąt
lat temu w zachodniopomorskim
Barlinku w rodzinie
kolejarza. Kiedy miała
trzy miesiące, jej mama
odebrała sobie życie. Stanisława
sądzi, że mama czuła
się słabo przygotowana do
życia i macierzyństwa.
– Myślę, że zrobiła to z rozpaczy. Nie potrafiła skorzystać z pomocy sąsiadów i znajomych. W krótkim czasie starszego brata adoptowała rodzina ze Śląska, młodszy tułał się między domami dziecka a rodzinami zastępczymi. Mnie adoptowała natychmiast bezdzietna rodzina z Barlinka. W mieszkaniu pod nimi mieszkał mistrz kominiarski, który kiedyś z żoną adoptował chłopca. Kiedy mistrz dowiedział się o mnie, namówił sąsiadów z góry na adopcję. Trafiłam chyba najlepiej z naszej trójki, ale nie wspominam tego czasu jako szczęśliwego – ujawnia przerażająco ciężki bagaż Stanisława.
Mówi, że jest wdzięczna za to, że dostała dach nad głową i poczucie, że ktokolwiek nad nią czuwa. Ale wszystko za dużą cenę. Czasem ją bito, czasem zastraszano. Pamięta, że ojciec łatwo tracił kontrolę i robił awantury, mama straszyła Babą Jagą. Stanisława marzyła o graniu na gitarze, ale rodzice nigdy nie dostrzegli potrzeby pielęgnowania talentu. Za to świat dookoła zobaczył w niej inne nieprzeciętne zdolności.
– W drugiej klasie podstawówki mój nauczyciel od plastyki coś we mnie dojrzał. Malowaliśmy w plenerze dom towarowy w trakcie budowy. Okazało się, że z jego instrukcjami zrobiłam najlepszy rysunek w klasie. Potem brałam udział w konkursach plastycznych. Interesował mniej impresjonizm – malowanie plamami i kreskami – wspomina.
Od ogórków do batiku
Trafiła do liceum w Barlinku,
ale ukończyła tylko
dwie klasy. Kiedy skończyła
osiemnaście lat, mama
powiedziała jej, że musi
utrzymywać się sama. Stanisława
pracowała przy kiszeniu
ogórków, a potem
skończyła kurs krawiecki
i poszła do szwalni. Najpierw
biła rekordy pracy
na akord, a potem wzięto
ją do biura. Któregoś
lata, jak zwykle, pojechała
w wakacje do ciotki, siostry
mamy, do Węglewa. Bywała
tam co roku, więc przyjaźniła
się z miejscowymi
dziećmi. Tamtego lata jeden
z chłopaków przyznał
się jej do uczuć. A Stenia
miała już dosyć samotności
i wyzwisk o staropanieństwie.
Wkrótce została mężatką.
Dziś nie chce mówić
o małżeństwie, które trwało
siedemnaście lat. Mówi
już tylko o tym, do czego
motywowały ją cierpienie
i dwoje małych dzieci.
– Już mieszkając w Węglewie, dokończyłam liceum i ukończyłam Policealne Liceum Ekonomiczne o profilu finanse i rachunkowość. Zrobiłam kurs księgowości. Zatrudniłam się w Domu Kultury w Koninie. Tam podglądałam babki, które przychodziły na zajęcia z gobeliniarstwa. Po godzinach siedziałam z nimi i ćwiczyłam. W domu, na zrobionym przez męża krośnie, robiłam pierwsze wprawki. A potem wysłano mnie na kurs dla księgowych do Łucznicy. Tam doskonaliłam umiejętności matematyczne, ale popołudniami podglądałam ludzi, którzy trenowali tam rękodzieło. Zachwyciła mnie atmosfera artystycznych ognisk i ceramika, malowanie tkanin i wikliniarstwo. Wróciłam z kursu, na który mnie oddelegowano, i po tygodniu byłam z powrotem, z dwojgiem dzieci pod pachą, na kursie batiku. Potem jeździłam tam co roku – opowiada Stanisława.
Z wisiorami do Arabów
W międzyczasie wystawiła
swoje batiki w gablotach
przed domem towarowym
w Koninie. Potem
Zespół Pieśni i Tańca
z Konina jechał do Niemiec
i zaproponował jej zabranie
się z nimi na wycieczkę
do Herne pod Hanowerem.
Jeździła na plenery
dla artystów zawodowych
i amatorów po całej Polsce.
W 1991 roku zarejestrowała
się jako artystka ludowa.
Z ciekawą motywacją.
– Jako księgowa nie potrafię nic robić nielegalnie. Zaczęłam robić te gobeliny, suszyć na balkonie, ludzie widzieli, że wożę je gdzieś. Chciałam móc je sprzedawać jako artystka. Zrobiłam w końcu mistrza gobeliniarstwa w Izbie Rzemieślniczej – wspomina.
W 1994 uległa wypadkowi samochodowemu. Ciężkiemu, z dachowaniem. Zwolniono ją z pracy. Stanisława przeszła na rentę i przez chwilę prowadziła świetlicę w Koninie. Potem założyła biuro rachunkowe, a chwilę później – kiosk z biżuterią i dewocjonaliami w Licheniu Starym. Jej historia już wtedy wydała się barwna pewnemu młodemu reżyserowi, który zrobił o niej krótki film na festiwal w Gdyni. A ona sama zainteresowała się produkcją tego, co sprzedawała. Opanowała sztukę oprawiania minerałów w metale szlachetne i tworzyła własną biżuterię. Pokazywała ją za granicą. I omal nie zaczęła jej sprzedawać do krajów arabskich.
– Z Izbą Rzemieślniczą byłam w Niemczech, Holandii, Belgii, Francji. Reprezentowałam nawet Polskę w Madrycie na Expo 92. Uczyliśmy się jak sprzedawać swoją sztukę. Pojechałam nawet do Dubaju, byłam jedyną, która przeszła w kwalifikacjach. Ciekawa wycieczka, ale nie zdecydowałam się na otwieranie tam sklepu. Bluzka za łokieć i nie można ręki mężczyźnie podać – opowiada.
Muzeum ze Skrzekiem
Krótko po wypadku pojechała
na kolejny plener,
do Węgorzewa. I to tam
zaczęło się jej niezwykłe
muzeum.
– Zobaczyłam w pobliskiej Owczarni jedno z pierwszych prywatnych muzeów, które założył młody chłopak. Zbierał po wsiach stare sprzęty, trochę przynosili mu znajomi. Wtedy stanęło mi przed oczami przeznaczenie mojego podwórka – opowiada.
Swoje muzeum otworzyła w 2009 roku. Zaczęła jeździć po jarmarkach i kolekcjonować. Starą i nową ceramikę, ciekawe kieliszki, porcelanę, skrzynie posagowe, kredensy, obrazy. Wystawiła pamiątki ze swoich podróży i malowaną przez siebie ceramikę. Ale i obrazy, bo od lat 80. ubiegłego wieku Stanisława maluje. Oleje, akwarele, kwiaty, pejzaże. Na otwarcie zaprosiła prasę, telewizję, przyjaciół.
– Pojawili się pierwsi goście. Indywidualnych jest kilkunastu, kilkudziesięciu w roku. Jeśli napiszę projekt na większą grupę – bo założyłam też stowarzyszenie – bywa, że i dwustu. To uczniowie szkół, niepełnosprawni, przedszkolaki, uczestnicy półkolonii. Zwiedzają muzeum, ja prowadzę warsztaty gobeliniarskie, batikowe, ceramiczne czy z wykonywania biżuterii – opowiada.
W stowarzyszeniu działają jej znajomi artyści i sympatycy z całej Polski. Wśród nich znalazł się nawet prekursor polskiej muzyki elektronicznej – Józef Skrzek. Stanisława poznała go na jednym z jarmarków w Pszczewie, w których uczestniczy od lat.
– Poznaliśmy się kiedyś przy moim stoisku, a wcześniej usłyszałam go w kościele. Zaproponowałam przyjazd do mnie na jarmark św. Augustyna, który organizuję ze stowarzyszeniem we wsi. Dał u nas w kościele dwa koncerty. Jakiś czas potem dowiedziałam się, że wziął udział w projekcie w Kielcach. Skomponował muzykę do starego, średniowiecznego tekstu „Kazania świętokrzyskie”. Poczytałam o nich i znalazłam w Internecie inny tekst – „Kazania gnieźnieńskie”. Zaproponowałam mu, zgodził się, napisałam projekt i powstał utwór. Wystawiliśmy go na 1050-lecie chrztu Polski na moim podwórku! Dziś sama w to nie wierzę – mówi dumna.
Projekt za projektem
Podczas uroczystości nie
tylko wysłuchano średniowiecznych
strof przy wtórze
muzyki elektronicznej,
ale też orkiestry dętej z OSP
Kawnice, chóru z Kawnic
i wykładu historycznego
dr Krzysztofa Witkowskiego
– obecnego burmistrza
Koła. A potem odbyło się
widowisko artystyczne
obrazujące chrzest Polski.
Stanisława zaprosiła też
poznaną w innych projektach
ukraińską skrzypaczkę.
Dzięki Stanisławie „Kazania
Gnieźnieńskie” usłyszano
też w Barlineckim
Ośrodku Kultury i w Lądzie
na Festiwalu Kultur.
Stanisława wykorzystuje swoje muzeum nie tylko do krzewienia kultury, ale i do wymiany kulturalnej z zagranicą. W zeszłym roku gościła czternaście osób z Ukrainy. Młodzież polska i ukraińska maluje, tańczy, wymienia doświadczenia. W zeszłym roku z pieniędzy z Odnowy Wsi zrealizowała projekt „Węglew rzeźbami słynie”. Znajomi artyści z Polski i zagranicy rzeźbili u niej trzech króli do miejscowej szopki. W zeszłym roku Stanisławą zainteresowało się poznańskie stowarzyszenie „Krotochwile” i nakręciło o niezwykłej węglewiance film.
Kiedy zapytałam ją o to, jak możliwe jest, żeby w tak trudnym życiorysie znalazło się tyle osiągnięć i barwnych momentów, odpowiedziała tylko:
– Z każdego bagna można się podnieść. Tylko trzeba tego chcieć. I dobrze mieć, jak to mówiła moja druga mama, „nachaja”. Jakiegoś „dyrektora”, jakiś „bat”. Dla mnie to była potrzeba stworzenia lepszego świata moim dzieciom.
Karolina Kasperek