Trzydziesty szósty odcinek powieści sensacyjnej Józefa Ignacego Kraszewskiego „Sprawa kryminalna”.
Matija poleciał, ale Boruch jakoś się na rozkaz nie spieszył. Teraz już dawny pan nie miał tu żadnego wpływu i władzy. Po dosyć długiem wyczekiwaniu ukazał się wreszcie, skłonił z lekka, ręki nie wyjmując z kieszeni, i zdala stojąc, z fajki pykał.
– Mój Boruch, proszę cię – zawołał Górnicki – gdzież wasz ten przybłęda? W domu?
– Kto? Kto? – zapytał Żyd zimno.
– No, do stu... dzierżawca.
Arendarz ramionami wzruszył.
– Nie ma go w domu.
– A dokądże wyjechał?
– Dokąd? – powtórzył Boruch. – On się przecież mnie nie potrzebował meldować. Wyjechał – to wyjechał. Mnie co do tego? A chce pan może wiedzieć, jak wyjechał? Cztery konie, bryka na resorach, furman i lokaj – i pojechali gościńcem... ot... tam...
Wskazał ręką ku Warszawie, skłonił się znowu od niechcenia i poprawiając fajkę, ponieważ zaczynało coś kropić, wszedł nazad do gospody.
Górnicki z towarzyszem popatrzyli sobie w oczy. Pan Symforyan począł kląć... uderzył woźnicę w kark.
– Do domu! – krzyknął. – Przecież się jakaś na to rada znaleźć musi!
Rejestrator znowu się skulił, przełamał i milczący dawał już z sobą robić, co się podobało.
Nazajutrz, po przebytej nocy na medyacyach i przeklinaniu, Małejko wstał żółty jak cytryna, Górnicki blady jak ściana, napili się kawy z rumem i rumu bez kawy i zaczęli chodzić po izbie – jeden w prawo, drugi w lewo – nic nie mówiąc do siebie. Jednego pragnienie zemsty piekło, drugiego upokorzenie, że się tak haniebnie omylił.
Ale oczy go przecież nie uwiodły – widział ludzi z Murawca.
Im więcej myślał, tym mocniej się utwierdzał w tym przekonaniu, że tak grubo chybić nie powinien był człowiek z jego przenikliwością – coś mu w tym było ciemnem, niezrozumiałem.
Pan Górnicki już przeklinał człowieka, który go uwiódł, i w głowie szukał lepszych zemsty sposobów, gdy mu tak wyśmienity się wymykał. Wśród tych rozmyślań po śniadaniu jakoś Małejko się wymknął milczący z izby i znikł.
Zrazu nie uważał na to gospodarz, ale gdy go z godzinę jaką nie było, poszedł szukać. W gościnnym pokoju nie znalazł go. Na zapytanie ludzie odpowiedzieli, że poszedł do karczmy. Ruszył więc ramionami i nie myślał o nim.
Tymczasem pora obiadowa nadeszła, Małejki nie było. Posłano do karczmy, arendarz odpowiedział, że furę sobie najął i pojechał, rozkazawszy tylko dać znać do dworu, że na noc powróci.
Dokąd mógł się wymknąć wśród nieznajomej okolicy, nie domyślał się zrazu pan Symforyan, ale znając już trochę człowieka, wiedział, że nie darmo będzie sznurkował*. Czekał więc cierpliwie, obiad sam zjadł i na sofie się zdrzemnął.
Pisarz wyjechał, jak łatwo odgadnąć, do Borków. Nie udał się do dworu, gdyż tam nie miał sposobu ani pozoru się wcisnąć – skierował się do karczmy. Znając swoich Wołyniaków, pewien był, że ich tam jeśli nie znajdzie, to się przynajmniej doczeka.
Z okiem bacznie na dwór zwróconem zasiadł na przesmyku.
Około południa ode dworu przyciągnął jakby na zawołanie stary stangret prezesa Hrehor. Był to dawny sługa jegomości, woźnica jakich mało, ale opój taki, że w podróży potrzebował niańki i na pięć minut tylko z oka spuszczony spijał się tak, że nocować często było potrzeba na popasie. Hrehora znał Małejko z tego, że parę razy w śledztwach o karczemne bitki był pozywany do sądu, a raz nawet siedział miesiąc w turmie, którą żartobliwie nazywał akademią – człowiek już był podżyły, olbrzymiej postawy, zdrów i silny, choć pięćdziesiąt lat miał przeszło.
Widząc go przybywającego, pisarz usiadł tak, ażeby go koniecznie musiał zobaczyć.
W istocie Hrehor wchodząc do izby, poznał go zaraz, zawachał się chwilę i do czapki rękę przyłożył. Znowu niepewny siebie potrzymał ją tak chwilę, aż zdjął i pozdrowił go zdumiony.
– A panoczek to co tu robi?!
– Ja? A! To wy! Z Murawca, nieprawdaż?
– No tak! Z Murawca, od prezesa, pan pamięta – stangret Hrehor Śniatucha.
– O! O! Bracie – rzekł pisarz – ja mam pamięć lepszą od ciebie.
(cdn.)