Do Cichej Góry przyszła za mężem z sąsiedniej wioski. Miała w kieszeni dyplom kucharza-cukiernika. Popracowała kilka lat, ale nigdy nie planowała kariery w tym zawodzie. Trochę pomagała mężowi w gospodarstwie, w którym zawsze było „kilka krówek, kilka świnek”. A potem otworzyła w mieście sklep odzieżowy. Zrezygnowała po kilku latach, kiedy wokół urosła konkurencja i biznes przestał się opłacać. Wróciła do pracy w obejściu. Zbudowali z mężem oborę, kupili kilkadziesiąt sztuk bydła.
– Nasze mleko jedzie dziś do Strzelec Krajeńskich. Dwa lata temu ograniczyliśmy hodowlę – z powodu suszy nie dawaliśmy rady z żywieniem. Co zarobiliśmy, to wydawaliśmy na kiszonkę. Dziś mamy dwadzieścia siedem krów – opowiada Renata.
Ser jak lekarstwo
Chleb smarowali masłem
ze spółdzielni w Nowym
Tomyślu. Ale Renata
zawsze lubiła jeść swojskie
produkty – czasem
zrobiła twaróg, czasem
upiekła chleb. Znajomi
przychodzili, smakowali,
trochę brali do domu. A Renata
przekonywała się do
produkcji na większą niż
domowa skalę.
– Sąsiadka robiła sery. Zaczęłam szperać, czytać, podpytywać ją. Ale niechętnie zdradzała sekrety produkcji, więc musiałam zdać się na siebie. Kupiłam naturalną podpuszczkę w sklepie internetowym. Pierwsze sery? Można sobie wyobrazić – do wyrzucenia – żartuje z siebie Renata.
W międzyczasie zachorowała na nowotwór. Zaliczyła dziesiątki wizyt u specjalistów, badania i chemioterapię. A po dwóch latach pojawiła się wznowa.
– Jeszcze jedna operacja, naświetlenia... I wie pani co? Ta wznowa sprawiła, że powiedziałam sobie, że się nie dam. Że biorę się ostro za sery. Kontakt z ludźmi, uśmiech, energia – i do boju! Jest robota, nie mam czasu na rozmyślania. Dobrze zrobiła mi też wizyta u psychologa – zwierza się Renata.
Marketing w siłowni
Pijemy w cieniu drzewa
herbatę i próbujemy serów.
Podpuszczkowe z czarnuszką,
z prażonym słonecznikiem,
z kminkiem.
Nie za słone, bo Renata
jest zdania, że lepiej, kiedy
klient dostanie łagodniejszy
i sam sobie doprawi.
Jest twaróg i ukochana
przez serowarkę i klientów
ricotta. Tak kremowej chyba
jeszcze nie jadłam.
– Ricotta stała się właściwie naszą wizytówką. Mąż rok temu postanowił powalczyć z nadwagą. Zapisał się na siłownię w Nowym Tomyślu. Pojechał i kiedyś w szatni zdradził, że robimy sery. I się zaczęło. Najpierw woziłam moje sery na siłownię. Wzięcie miała głównie ricotta – jako ser mało tłusty. Nazwałam go serem lajtowym – opowiada o pierwszych krokach sprzedażowych Renata.
Zaczęło się od atletów i siłownianej dietetyczki. Potem rynek zbytu zaczął się powiększać. Tu znajomi, tam przypadkowi turyści. Ricottę robi się z serwatki, więc żeby wyprodukować kremowy twarożek, Renata musiała najpierw zrobić ileś serów podpuszczkowych. Postawiła więc na te dwa gatunki. Mniej serca ma do twarogu, bo „taki nie poleży, trzeba go natychmiast konsumować”.
Od stoliczka do sklepiku
Z serami przez chwilę
jeździła po domach, ale
szybko zrezygnowała z tej
formy.
– Powiedziałam, że nie będę prosić ludzi, żeby kupowali mój towar. Wiem, że jest dobry i warto po niego przyjechać. A w którymś momencie mąż powiedział: „Jedź na rynek, jedź na rynek”. Bałam się, głupio mi było, ale w końcu stanęłam z namiocikiem i stoliczkiem. Ale ta swojskość przyciągała ludzi. „Mama, kup mi ser od tej babki, co stoi na rynku” – takie relacje słyszałam od stałych klientek. Potem pojechaliśmy na Święto Pyry w Szreniawie. Sery i ciasto zniknęły w try miga. I przekonałam się do sprzedawania – wspomina Renata i mówi, że dziś uwielbia stanie na nowotomyskim rynku i kontakt z klientami.
Na początku tego roku postanowili z mężem zainwestować w mobilny sklep. Okazyjnie, od przyjaciela, kupili 10-letni samochód przystosowany do sprzedaży. Teraz Renata, zamaskowana i w rękawiczkach, przechyla się przez mobilną ladę, podając klientom ser, mleko, jajka czy szparagi, które też ma w asortymencie. Zawsze też można wjechać do niej do gospodarstwa w Cichej Górze.
Ricottę Renata sprzedaje w 250-gramowych gomółkach za 10 zł. Sery podpuszczkowe są trochę droższe – kilogram kosztuje średnio 40 zł.
Renata staje w swojej kuchni nad 20-litrowym garnkiem niemal codziennie, ale bez presji czasu. Warzenie sera ma być raczej relaksem.
– Warto to robić. Taka domowa produkcja przynosi tyle radości! I korzyści finansowe – to naprawdę dobry zastrzyk finansowy. Poza tym poznaje się dużo ciekawych ludzi – mówi i dodaje, że marzy o małej serowarni. A my trzymamy za nią kciuki.
Karolina Kasperek