Trzydziesty siódmy odcinek powieści sensacyjnej Józefa Ignacego Kraszewskiego „Sprawa kryminalna”.
Śniatucha śmiał się – na ten raz wolałby był może, ażeby nie koniecznie wszystko pamiętał.
– Cóż panoczek tu między tymi Lachami* robi – tyle mil od domu? – spytał woźnica.
– Ja... ja tu jadę do... do krewnych – bąknął po namyśle Małejko. – A wy?
– A my tu z panem przyjechali.
– Jak to? Z panienką chyba?
– O nie! Kiedy już nasza panna tutaj, a prezes dopiero trzeci dzień, jak przybył.
– Prezes tu jest? – spytał Małejko obojętnie. – Proszę? I cóż to go tu tak daleko przypędziło?
– Hm? Czy to mnie pańskie myśli albo interesa wiedzieć? – mruknął Śniatucha. – Gadają, że zanudził po córce.
– I na długo wy tutaj?
– Nie wiem, może i zimować będziemy. Choć mnie po żonce tęskno. Ano – pan każe, sługa musi.
Małejko kazał podać wódki, sam się jej nawet napił, i rozpytywał dalej powoli, kiedy przybyli, z kim. Śniatucha nie mógł tak bardzo dokładnie odpowiedzieć na wszystkie pytania. Trwała jednak rozmowa dobre pół godziny. Małejko się namyślał, ważył, czuprynę męczył, a gdy już Śniatucha miał odchodzić, odezwał się do niego:
– Ja tu niedługo zabawię – powracam na Wołyń, jakby stary pan może miał co do rozkazania, do domu... albo co do zrobienia, albo jaki bądź interes, mógłbym go chętnie sprawić. Pół godziny tu będę w karczmie jeszcze odpoczywał... Powiedzcie to panu, może by się ze mną chciał zobaczyć, pogadać... i listy by dał do domu, zawsze to pewniejsze niż poczta.
Odprawiwszy Śniatuchę, Małejko zasiadł i czekał. Był prawie pewnym, że go stary poprosi do siebie... Nie omylił się. W pół godziny niespełna nadbiegł młody lokajczuk prezesa, wesoły junak, niedawno z dworskiego kozaczka w liberyą przebrany – Demko, i szukając go oczyma po izbie, zawołał:
– A! Jak się panisko ma?! Oto dziwota! Skądże to pana przyniosło? Pan prezes kłania się bardzo i prosi na kwadransik do siebie – ja przeprowadzę.
Wyszli tedy oba, Małejko dużo weselszy, niż zrazu przybył – nabierał powoli otuchy. Pochlebiło mu to, że tak zręcznie znowu interes swój poprowadził – a szczególnie się cieszył ze zdobytej przypadkiem istnym wiadomostki... Ludzie dworscy zebrani w karczmie, nim się doczekał przybycia Hrechora Śniatuchy, opowiadali sobie o niespodzianem przybyciu prezesa... Jeden z nich, opisując wrażenie, jakie to uczyniło we dworze, dodał od niechcenia, że Żymiński, posesor z Haków, który był właśnie w Borkach, gdy prezes zajechał do dworu, wyniósł się nawet bez pożegnania zaraz, nie chcąc przeszkadzać, a panna Leokadya aż zemdlała.
Oprócz tego, w karczmie Górnickiego najmując konie, dowiedział się, że tejże nocy dzierżawca z Raków niespodzianie wybrał się w drogę.
Bystrym swoim umysłem skleiwszy te dwie wiadomości i wyciągając z nich wniosek, Małejko znowu się utwierdził w przekonaniu, że się wcale nie omylił. Kto inny nie pan Daniel po co by miał tak znikać i z dworu w Borkach, i zaraz na całą noc z okolicy?
Uśmiechał się do siebie Małejko. Już mu o nic nie szło – tylko o to, żeby się sam sobie bardzo głupim nie wydał.
„Ano, chwała Bogu”, rzekł w duchu. „Platonie Symforyanowiczu – jeszcze ciebie lada kto w kaszy nie zje! Dobrze ten zając plącze, ale bodaj chart nie będzie lepszy...”.
Aż mu biedakowi było raźniej...
Szedł do dworu pewien swego, radził tylko sam z sobą, czy czas przyszedł prezesowi wszystko wyjawić i przestrzec go, co się święciło, czy lepiej palca między drzwi nie kłaść...
(cdn.)