Dzwonek Pierwszy miesiąc prenumeraty za 50% ceny Sprawdź

r e k l a m a

Partner serwisu

Początek fali ognisk afrykańskiego pomoru?

Data publikacji 01.07.2020r.

Potwierdzono kolejne ognisko afrykańskiego pomoru świń. Zaledwie tydzień temu czwarte ognisko w tym roku wystąpiło w niewielkim stadzie w gminie Lipno w powiecie leszczyńskim w Wielkopolskiem. Tym razem wirus zaatakował gospodarstwo w kolejnym województwie, w niewielkim stadzie na Dolnym Śląsku.

Potwierdzono pierwsze ognisko afrykańskiego pomoru świń w województwie dolnośląskim. W gospodarstwie położonym w miejscowości Dalków w gminie Gaworzyce w powiecie polkowickim utrzymywano 23 świnie: 10 warchlaków, 11 tuczników i 2 lochy. Chlewnia położona jest w dotychczasowej strefie czerwonej ASF. Jak widać, w tym roku choroba atakuje głównie na zachodzie kraju. Tylko jedno z pięciu odnotowanych do tej pory ognisk wystąpiło w województwie lubelskim (w gminie Włodawa).

Ogniska pojawiają się na terenach, gdzie w ostatnim czasie notowano nowe przypadki ASF u dzików. Obecność wirusa w środowisku prędzej czy później doprowadza do zakażeń w gospodarstwie. Rolnicy muszą być świadomi, że w sytuacji kiedy ASF krąży wśród dzików, każdy błąd w bioasekuracji to ryzyko zawleczenia go do chlewni.

O krok od strefy
W Dolnośląskiem rolnicy czekają na wyznaczenie strefy niebieskiej, natomiast po tym, jak w zeszłym tygodniu stwierdzono drugie ognisko w Wielkopolsce w gminie Lipno, Komisja Europejska wyznaczyła już strefę niebieską. W powiecie leszczyńskim obejmuje ona cały teren gmin Lipno i Osieczna oraz część gminy Włoszakowice położoną na wschód od drogi powiatowej Boguszyn – Krzycko Wielkie, aż do południowej granicy gminy w powiecie leszczyńskim, a także miasto Leszno. W powiecie kościańskim natomiast: część gmin Śmigiel, Krzywiń i Kościan.

– Byłem już przygotowany na to, że nasze gospodarstwo znajdzie się w strefie niebieskiej. To był tydzień strasznych nerwów. Na szczęście granica strefy przebiega kilometr od nas. Ale to wcale nie oznacza, że śpię spokojnie – mówi Bogusław Prałat z Nowej Wsi koło Leszna.

Rolnik w 2017 roku postawił w pełni zautomatyzowany budynek dla 250 loch, w którym odbywa się także odchów prosiąt. W 2018 roku oddał do użytku chlewnię do odchowu loszek na około 1250 stanowisk. We wszystkich grupach zastosowano automatyczne żywienie i najnowocześniejsze rozwiązania. Cała inwestycja została zrealizowana, by produkować wysokiej jakości loszki dla firmy genetycznej Topigs Norsvin.

– W obawie, że mogę znaleźć się w strefie niebieskiej, sprzedałem wszystkie zwierzęta powyżej 98 kg masy ciała. Teraz okazuje się, że wcale nie musiałem tego robić. Straciłem finansowo, a pewnie było wielu rolników, którzy też chcieli sprzedać świnie i byli w gorszej sytuacji, bo teraz są w strefie niebieskiej – twierdzi Bogusław Prałat.

Jego zdaniem gdyby przepływ informacji od służb weterynaryjnych był lepszy, może udałoby się uniknąć paniki wśród producentów trzody chlewnej. Rolnik najbardziej martwi się o miejsce w gospodarstwie, w przypadku gdy faktycznie nie będzie mógł sprzedać świń. Co trzy tygodnie jest 450– 500 nowych zwierząt. Na tę chwilę, jak przyznaje, nie zamierza ograniczać produkcji. Cały rozród prowadzony jest normalnie.

– Nie mogę dopuścić do tego, żeby nie mieć zwierząt na sprzedaż, bo stracę odbiorców. W starej chlewni prowadzimy tucz kastratów, więc przez 30–40 dni jestem w stanie przetrzymać świnie, ale co potem? Najgorsze jest to, że zakłady mięsne z naszego terenu po prostu z dnia na dzień nie chciały odbierać świń od rolników – mówi Bogusław Prałat.

Zakłady odwracają się od rolników
Potwierdza to Marek Marciniak, prezes Zrzeszenia Producentów Trzody Chlewnej „Razem” z Czempinia. Dla Wielkopolski, gdzie produkcja mięsa wieprzowego odbywa się na dużą skalę, wystąpienie ogniska to sytuacja niezwykle trudna. Nie ma wyznaczonego zakładu mięsnego, który miałby zgodę na skup zwierząt ze strefy niebieskiej.

– Zachowanie naszych odbiorców w momencie pojawienia się pogłoski o wysłaniu próbek do badań jest karygodne. Pozostawili rolników samych sobie – nawet takich, którzy mieli już świnie w wadze ubojowej. Nie kupowali tuczników także z gospodarstw, w których zwierzęta były zdrowe – mówi Marek Marciniak.

Wzrost liczby zakażonych dzików blisko lokalizacji ognisk w gospodarstwach oznacza, że choroba wymknęła się spod kontroli w populacji dzików, co wynika z rosnącej liczby tych zwierząt. W połowie 2020 roku mamy więcej przypadków ASF u dzików niż w całym roku poprzednim. To jedynie potwierdza, że niezbędny jest szybko przeprowadzony odstrzał dzików w zagrożonych regionach. W przeciwnym razie przy dużej ilości wirusa w środowisku małe stada świń są bez szans.

– Dużo się mówi od tylu lat i nic się nie dzieje w kwestii skutecznego odstrzału. Dziki mnożą się na potęgę. Rolnicy z naszego zrzeszenia nie wierzą w prowadzoną redukcję, bo dzików jest więcej, niż było kiedyś – podkreśla Marek Marciniak.

Mali zrezygnują
Sytuacja nie sprzyja produkcji trzody chlewnej, co sprawia, że rolnicy rezygnują z tej gałęzi chowu. W zrzeszeniu jest obecnie około 30 członków, to jedna trzecia stanu, jaki był w latach świetności działania grupy „Razem”.

– Mniejsi rolnicy rezygnują. Nie ma w okolicy nikogo, kto produkował w cyklu zamkniętym i w ostatnim czasie zainwestował w nową chlewnię. Niektórzy jeszcze ewentualnie rozwijają tucz nakładczy, ale także nieliczni. Natomiast typowe gospodarstwa rodzinne wygaszają stada jedno po drugim – wyjaśnia Marek Marciniak.

Grupa ma własną mieszalnię pasz, więc to nie są dla niej dobre wieści, gdyż drastycznie ubywa klientów. Nie pomaga to, że dzięki własnej wytwórni mieszanek paszowych członkowie zrzeszenia mogą obniżyć koszty żywienia świń. Jednym z rolników współpracujących z grupą jest Sławomir Maćkowiak z Grodziska w gminie Osieczna w powiecie leszczyńskim, który produkuje prosięta. Jego gospodarstwo właśnie znalazło się w strefie niebieskiej. Miał nadzieję, że specjalizacja w tym kierunku pozwoli mu spokojnie funkcjonować w branży trzody chlewnej, jeśli będzie miał do zaoferowania duże partie prosiąt. Dlatego modernizował chlewnie i stawiał nowe budynki. Wszystko po to, by utrzymywać około 180 loch.

– Po wybuchu pierwszego ogniska w zachodniej części kraju zredukowałem jednak stado loch, mając w pamięci problemy ze sprzedażą i pomieszczeniem prosiąt, jakie mieli rolnicy w strefach na wschodzie Polski. Posiadam stado spełniające wymogi dobrostanu. Problem będą mieli moi dotychczasowi odbiorcy. Zainwestowali w plan dostosowania do dobrostanu tuczników, a ja najprawdopodobniej nie będę mógł im dostarczyć teraz warchlaków, ponieważ ich gospodarstwa są poza strefą niebieską. Będą musieli znaleźć innego dostawcę, który spełnia warunki, co nie będzie łatwe, lub zrezygnować z premii dobrostanowej za sprzedane tuczniki – stwierdza Maćkowiak.

Prosięta z jego gospodarstwa będą do sprzedaży za 3 tygodnie. Rolnik ma nadzieję, że do tego czasu wyjaśni się, czy będzie mógł je sprzedać i komu.

– Mam trzech stałych odbiorców prosiąt, ale wszyscy są teraz poza strefą, więc muszę znaleźć nowych. Jeden rolnik, z którym rozmawiałem, stwierdził, że wszystko zależy od tego, czy jemu uda się sprzedać tuczniki w lipcu i po jakiej cenie, bo to warunkuje jego dalsze decyzje o kontynuowaniu tuczu w strefie niebieskiej – wyjaśnia Maćkowiak. Problemem rolnika jest także to, że ma dwie siedziby gospodarstw. W jednej są lochy, a w drugiej odbywa się odchów prosiąt, więc konieczne jest ich przemieszczenie. Co prawda dzieli je tylko ulica, ale zastanawia się, czy będzie możliwe przewiezienie zwierząt i czy dostanie zgodę powiatowego lekarza weterynarii.

– Na razie nie mam odpowiedzi na żadne z pytań. Liczę, że w najbliższym czasie zostanie zorganizowane spotkanie z Inspekcją Weterynaryjną i wszystko nam wyjaśnią – podkreśla rolnik.

Stawiają na bioasekurację
– Materiał hodowlany wciąż sprzedajemy, nie można powiedzieć, że stali odbiorcy są mniej zainteresowani. Oczywiście te pierwsze dni po wybuchu ogniska zawsze są niepewne. Trzeba też mieć na uwadze, że rolnicy ze stref niebieskich, jeśli zlikwidują stada, już raczej nie wrócą do produkcji trzody chlewnej – twierdzi Dariusz Kubasik, główny hodowca z Ośrodka Hodowli Zarodowej w Garzynie w gminie Krzemieniewo w powiecie leszczyńskim. – Jedyne na co mamy teraz wpływ, to ochrona stad przed wirusem, więc bardzo wiele będzie zależało od odpowiedzialności samych rolników.

W OHZ „Garzyn” wszyscy pracownicy są przeszkoleni w ramach bioasekuracji i nie ma możliwości, by weszli do chlewni, nie wziąwszy najpierw prysznica. W gospodarstwie jest około 300 loch, a produkcja odbywa się w cyklu zamkniętym. Nowe budynki na rusztach powstały w 2015 roku. Wyznaczono strefę, w której pracownicy muszą parkować samochody. Nie można swobodnie poruszać się po terenie gospodarstwa. Pasze produkowane są na terenie spółki i poddane granulacji, gdyż obróbka termiczna również zwiększa ochronę przed wirusem. – Musimy mieć świadomość, że nie przestrzegając zasad, narażamy nie tylko swoje stado, ale także innych w okolicy. Staramy się więc robić wszystko, żeby zabezpieczyć chlewnie, ale w każdej chwili możemy znaleźć się w strefie niebieskiej i nie mamy na to wpływu – podkreśla Dariusz Kubasik.

Jak twierdzi dr Marian Kamyczek, dyrektor Zakładu Doświadczalnego Instytutu Zootechniki w Pawłowicach, bioasekuracja jest bardzo potrzebna, ale zbyt duża populacja dzików niestety przyczynia się do roznoszenia wirusa.

– Sytuacja jest nieprzewidywalna, tym bardziej że problem z dzikami jest i widać to po liczbach przypadków publikowanych przez Główny Inspektorat Weterynarii. Mamy bardzo dużo przypadków, a pamiętajmy, że jeden przypadek nie oznacza jednej sztuki. Może być w nim znalezionych wiele zakażonych zwierząt. Widać, że populacja dzików wcale nie jest zmniejszona, a wręcz zwiększa się z każdym rokiem. Plany odstrzałów są zbyt małe, biorąc pod uwagę łatwość ich rozmnażania i przyrost populacji – wyjaśnia dr Marian Kamyczek. – Często litowanie się nad losem dzików nie uwzględnia faktu, że stanowi to zagrożenie dla świń i dzików, które zostaną zakażone.

W Instytucie jest 750 loch, a produkcja odbywa się w cyklu zamkniętym. Ponieważ sąsiednia gmina znajduje się już w strefie niebieskiej, tuczniki sprzedawane są nawet w niższej masie ciała, aby uniknąć sytuacji, że chlewnie będą przepełnione, gdyby pojawiło się kolejne ognisko w okolicy, a strefa została rozszerzona.

– Niepewność na rynku wywołał nie tylko afrykański pomór świń, ale także zamknięcie największej ubojni w Niemczech z powodu koronawirusa. Zakłady ubojowe momentalnie wykorzystują taką sytuację i obniżają ceny skupu żywca. Nadmierna podaż spowodowana chęcią sprzedaży przez rolników ponad zdolności przetworzenia surowca musi wpływać negatywnie na cenę – twierdzi dr Marian Kamyczek.

Dominika Stancelewska

r e k l a m a

r e k l a m a

Zobacz także

r e k l a m a