Trzydziesty dziewiąty odcinek powieści sensacyjnej Józefa Ignacego Kraszewskiego „Sprawa kryminalna”.
Małejko wzruszył ramionami.
– Nie chcę się panu prezesowi sprzeciwiać – dodał. – Ano, ja, może niedaleko widząc, tak widzę.
Nastąpiło milczenie i stary, spuściwszy głowę, zamyślił się głęboko, jakby o przytomności pisarza zupełnie zapomniał. Może na nowo różne składał i ważył okoliczności i sam z sobą się bił o wnioski. Nie odezwał się jednak nic, znać było nawet, że chciał może rozmowę odwrócić, bo popatrzywszy na Małejkę, rzekł:
– Może byś ty tu chciał spocząć?! Jam tu jak w domu. Każę ci dać izbę, to się wygodnie wyśpisz, najesz i wyleżysz.
Pisarz się skłonił i miał odpowiedzieć, gdy drzwi się otwarły i weszła ciocia Wychlińska z Leokadyą, co rozmowę przerwało... Małejko ustąpił nieco na bok, ale się jeszcze nie żegnał. Stanął sobie skromnie u okna i czekał...
Nie wiemy, czyśmy mogli w poprzedzających rozdziałach, mówiąc o tym człowieku, dać jego charakteru głębsze pojęcie. Był to biedny człowiek, sierota, dwadzieścia lat w ciężkiej służbie, na świecie sam jeden, spychany ciągle, ile razy na wyższy stopień nogę wyciągnął. Nigdy jednak krzywdą ludzką dobić się niczego nie pragnął, bo był w swoim pojęciu człowieka chrześcijańskiego aż do przesady surowym. Młodość spędził, czytając przypadkiem Ojców Kościoła, później w chwilach wolnych – moralistów i jakkolwiek się to może wydać dziwnem, pełniąc służbę, która go narażała ciągle na mnogie pokusy, pragnąc się niezmiernie odznaczyć, nie przekroczył nigdy granicy, jaką mu sumienie naznaczyło. Nieraz z samym sobą walczyć musiał, ale wychodził zwycięsko. Ale tam za to, gdzie się mógł uważać za – jeśli nie rękę, to choć piąty palec sprawiedliwości – tam gdzie trzeba było ścigać występek, o! tam już sobie pozwalał najdrapieżniejszych sztuczek.
W sprawie orygowieckiej nigdy mu na myśl nie przyszło dotąd, żeby prześladowaniem człowieka miał grzeszyć. Zdało mu się, że odkrywał oszustwo i tym się samem uniewinniał przed sobą, bo mu bardzo było potrzeba pokazać spryt swój, z którego się czasem śmiano.
W chwili gdy panna Leokadya weszła z ciotką, jeszcze motał sobie dalsze plany, ale spojrzał na twarz wybladłą, smutną, pełną boleści córki prezesa i... myśli mu się pomieszały.
W istocie, nawet człowieka, który tej historyi by nie znał, uderzyć musiała twarz i postawa prezesówny.
Był to wyraz boleści niewypowiedzianej, taić się z sobą zmuszonej, a wytryskującej mimo woli męczennicy przez wszystkie rysy i ruchy. Oko jej błędne chodziło po przedmiotach, to nie widząc ich, to przestraszając się niemi, jakby widma spotykało. Usta zdawały się powstrzymywać krzyk wyrywający się z głębi łona, czoło fałdowało cierpienie. Szła i zdawała się lękać stąpić kroku, by na nowe jakieś nie wpaść sidła. Lękała się, idąc. Ręce jej konwulsyjnie chwytały suknię, mięły chustkę, zdawały się chwilami chcieć coś pochwycić w powietrzu lub odepchnąć. Niezmierna tylko siła woli trzymała ją i poruszała. Bladość lica, zwiędłe usta, drżenie powiek i muskułów zdradzały razem fizyczne i moralne cierpienie. Oczy nawykłe widzieć ją co dnia, stopniami oswoić się z nią mogły, aż do zobojętnienia na ten wizerunek męczeństwa zroszonego z uśmiechem, lecz nowy przybysz, jak Małejko, uderzony być musiał tym mocniej widokiem Leokadyi, że znał przyczyny jej tajonego cierpienia.
Nagle ścisnęło mu się serce, poczuł się jakby winnym, zbrodniarzem, katem i przestraszył się w sumieniu, że mógłby na niem dźwigać wspomnienie tego okrutnego znękania, przyłożywszy się do niego. Zbladł, zrobiło mu się zimno i mimo dreszczu poczuł występujące poty. Nie był to wcale człowiek sentymentalny, wiele bied ludzkich zimnem oglądał okiem, a ta go przeraziła.
( cdn. )