Czterdziesty odcinek powieści sensacyjnej Józefa Ignacego Kraszewskiego „Sprawa kryminalna”.
W duszy podziękował Bogu, że jeszcze sobie nic nie miał do wyrzucenia i że to, co zrobił – jeśli było złem, mogło się jeszcze naprawić. Widocznem było po pannie Leokadyi, że się wysilała na to, ażeby ojciec nie mógł się stanu jej duszy domyślić – zmuszała się do uśmiechu straszniejszego niż łzy, które niewidome kręciły się pod powiekami, prostowała się, aby nie pokazać złamaną. Była bezprzytomną, a chciała wydawać roztargnioną.
Wszystko to Małejko przeczytał jak z książki i oblał się wstydem i oburzeniem nad sobą samym. Sumienie mówiło mu: „Co ci winien ten człowiek? Dlaczego chcesz mu jedyne szczęście odebrać i potępić go, i wydać na pastwę? Wszakże nie zawinił przeciwko nikomu? Wszakże dla ludzi czystym jest? Co ci winni tych dwoje nieszczęśliwych?
Stało się to w jednej chwili, w mgnieniu oka, błyskawicą przebiegały myśli przez głowę biednego pisarza, który się sam siebie wstydził, ręce ścisnął i oczy spuścił.
Leokadya szła tymczasem do ojca, który zapomniawszy o Małejce, niespokojnie się w córkę wpatrywał...
– A już wy mi mówcie, co chcecie – zawołał w końcu. – Że wam tu tak dobrze i żeście odżyły, kiedy Leokadya wygląda jak z krzyża zdjęta, a Wychlińska też nie lepiej! Już jak było, tak było w Murawcu, ale że nie gorzej wam z oczów patrzało, to pewno.
– Ona dziś trochę niezdrowa – szepnęła ciotka.
– A wczoraj było tak samo – przerwał prezes. – A poza wczoraj też pewno nie inaczej.
Kobiety, zobaczywszy obcego, którego przywitały z daleka, odwróciły prędko rozmowę. Małejko stał milczący, ciągle się łając po cichu. Prezes zwrócił się ku niemu, aby go z nieprzyjemnego położenia wybawić.
– Chcesz zostać tu i spocząć? – zapytał.
Małejko się skłonił.
– No, dziś nie, ale jeśli pan prezes pozwoli, ja tu jeszcze po rozkazy się stawię.
To mówiąc, pochwycił za czapkę i co prędzej się wymknął nazad do gospody – okrutnie zły na siebie i na swą niewczesną gorliwość, która mu się już teraz na nic przydać nie mogła, bo ją potępiło sumienie.
Prezes został z córką i Wychlińską, ale Leokadya wkrótce, unikając przenikliwych oczów ojca, wymknęła się do ciotki Benigny, prezes tylko Wychlińską, dając jej znak, aby została, zatrzymał. Jakiś czas zadumany, nie mówił nic.
– A wiesz, asińdźka – odezwał się w końcu – nie chciałem tego mówić przy Lokadyi, żeby jej smutnych myśli nie dodawać, bo ona i tak tego Daniela podobno dosyć lubiła... Co mi za klina w głowę zabił ten o to... ten... co tu był... ten pisarzyna od Zdenowicza.
Ciocia Wychlińska pobladła.
– To mądra główka, choć niepozorny człeczek – mówił prezes. – Wystawże sobie, upiera się przy tym że... że...
Nie domówił i głową potrząsł – odwrócił się do Wychlińskiej.
– Wiesz co? Że Daniel... żyje...
Ciocia krzyknęła, ręce załamała i porwała się drżąca z krzesła.
– On to mówił!
– Nie przestraszajże się... plótł – dodał prezes. – Sensu pono w tym nie ma, ale kiedy to mówi człowiek, który sam śledztwo prowadził, bo wiadomo, że Zdenowicz do tego niezdatny, człowiek, który zna wszystkie szczegóły i którego powołaniem jest prawdy się doszukiwać – to mnie zastanawia, to mi do myślenia daje.
– Z drugiej strony – ciągnął prezes – jakiż by miał być powód takiego zagadkowego postępowania? Co za cel? W głowę zachodzę i nie rozumiem.
Prezes głową trząsł, dumał, czmychał, a ciocia Wychlińską siedziała jak na mękach, nie śmiała się odezwać.
(cdn.)