Gdy tych słów domawiał, wtoczyła się ciocia Pstrokońska.
– Cóżeś tu miał za gościa? – zapytała, bo miała zwyczaj wiedzieć o wszystkiem, co się w domu działo. – Kto to był piechotą u ciebie?
– A to z naszych stron biedne człeczę – rzekł prezes. – Coś go tu przygnało w Sandomierskie, chciałem go, ufając w łaskę pani siostry dobrodziejki, zatrzymać nawet, żeby sobie spoczął, lecz mi się wymknął.
– Czemużeś go nie ugościł?
– Zdaje się, że powróci – rzekł prezes – będę mógł przez niego dać dyspozycyę do Murawca względem młócenia pszenicy... Ale mi ten człek ćwieka zabił.
– Cóż takiego?
– E, to tam nasze sprawy! Asińdźki to pono nie obchodzi...
To mówiąc, wstał prezes, by podać rękę gospodyni do salonu...
– Ale coś Leokadya mi znowu dziś nie domaga.
– I ja to uważałam – rzekła Pstrokońska – dziecko usycha... trzeba mu innego życia, rozrywki, domu... męża...
– Przecież nic przeciwko temu nie mam, byle bez kalectwa.
– Ten, którego ja mam na myśli – rzekła Benigna – oprócz majątku, bo tego pewnie wiele nie ma – z innych względów podobałby ci się. Szkoda, że ci go zaprezentować nie mogę. Mówią mi, że ktoś z jego bliskich krewnych zachorował i musiał jak najpilniej do Warszawy pospieszać, ale spodziewam się, iż powróci. Leokadya przy nim była mi odżyła...
– A to dawajże go, asińdźka! Wszak szlachcic i katolik?
– Tak mi się zdaje – dodała Pstrokońska.
– Bo bez tego nic – mówił stary, prowadząc siostrę do pokojów – warunki są sine qua non*... Zresztą już nie wymagam więcej, tylko by się jej podobał. Wyznaj, siostruniu, żem dalipan nad innych ojców łagodniejszy w tym względzie.
Wejście do salonu, w którym zgromadzone było towarzystwo całe, położyło koniec rozmowie. Prezes umilkł, pani Benigna poszła do Leokadyi, usiłując ją rozerwać. Wychlińska siadła z pończoszką w kątku, a pan Sochaczewski po raz trzeci czy czwarty rozpoczął głośno opowiadanie o swojem spotkaniu we drzwiach z panem Górnickim.
Wbijało go to w dumę, że takiego zawadyaki pozbyć się umiał, dla tego lubił powtarzać swoją z nim rozmowę i barwił ją, a okraszał coraz nowemi dodatkami – panny Orzymowskie, zabawiające się prześladowaniem Sochaczewskiego łapały go na coraz nowych wersjach, co powszechną obudzało wesołość.
Małejko, ponury i zamyślony, powrócił do gospody, siadł na furkę i nie zważając na to, że najęty przez niego wlókł się bardzo powoli, dojechał do pana Górnickiego, a raczej od ostatniej karczemki pode dworem, doszedł piechotą.
Gospodarza zastał drzemiącego – porwał się, nadchodzącego słysząc, i wybiegł naprzeciw niemu.
– Na Boga miłego, co się wam stało? Bałem się, żeby cię gdzie sandomierskie wilki nie zjadły! Gdzieżeś był?
– At, chodziło się – rzekł markotno Małejko.
– Cały dzień? Przecież tu ani śledztwa żadnego nie masz, ani faraona w sąsiedztwie.
– A właśnie, żem miał śledztwo – bąknął pisarz.
– Gdzie?
– Hm, aż w Borkach.
– I byłeś tam waćpan?
– Byłem, byłem, nawet we dworze, do którego pana nie wpuszczają i... pono trzeba powracać ze wstydem, bom się szpetnie omylił.
– Omyliłeś się? A niechże cię! krzyknął Górnicki – A niechże cię... – I kułakiem mu pogroził.
– Albom ja temu winien? – odparł Małejko – paneś mi tego blichtru na oczy nasypał, pan... tyle czasu zmarnowanego i dla mnie ubogiego człeka...
(cdn.)