Dokończył tak, że pochwycić nie było można, co mówił.
– Spodziewam się – dodał, podnosząc głos – że mi choć do Warszawy jaką chłopską furę dacie, ja tu już nie mam co robić.
Górnicki był zły.
– Tak! Tak! A ja tom się z waszej łaski nie oszukał i nie spędził koni na darmo?
Górnicki zaczął po izbie chodzić szybko, Małejko zgarbił się, ręce złożył i milczący wzdychał, klął, a czuprynę coraz pocierał tak, jakby z niej chciał powyrywać włosy.
Dobre pół godziny nie mówili do siebie nic. Ściemniało, przyniesiono świece, Górnicki począł wzdychać, karty dobył ze stolika, siadł i parę razy talią strzepnął. Małejko drgnął, odwrócił się i, jakby pokusa siły przechodziła, wstał, zbliżając się do stołu. Nie mówiąc słowa do siebie, siedli i w milczeniu na pociechę grać poczęli. Górnicki założył banczek, pisarz poniterował. Grali caluteńką noc, burcząc na siebie. Pospali się potem – jeden na kanapie, drugi przyczepkiem na łóżku – i dobrze na dzień chrapali. Ranek dopiero Małejkę do pomyślenia o sobie zmusił. Począł się pakować do drogi.
– Dasz mi pan furkę? – spytał.
– Nie dam, trzeba gnój wozić, nie takich fałszywych proroków jak wy – zaklinając się, odparł Górnicki. – Idź piechotą.
– No to choć do Borków.
Symforyan i na to ramionami wruszył.
– Byłbym dał cztery konie, żebym tego cygana zdemaskował, ale tak?!
Małejko już nie prosił więcej.
– Dobrze ci tak – mówił do siebie. – Dobrze ci tak, palca między drzwi nie kładź, w cudze się sprawy nie plącz, losu za czuprynę nie łapaj, kiedy ci się tyłem obraca. Cierp i milcz! Dobrze ci tak! A to ci się chciało koniecznie popisać! Dobrze ci tak!
I powtarzając ciągle „Dobrze ci tak!”, gdy wszystko było gotowe, skłonił się Górnickiemu od progu.
– Bywaj pan zdrów.
– Z Panem Bogiem.
Rozstali się, nie podawszy sobie rąk. Górnicki był chmurny jak noc. Małejko zły, ale najwięcej siebie winił. Najął chłopaka, aby mu zaniósł tłumoczek do karczmy, gdzie furkę najął do Borków i wprost się tam udał. Trochę się przeodziawszy w gospodzie, a przekąsiwszy żydowskim jadłem, powlókł się do pana prezesa.
Słudzy, którzy go znali, wyprosili mu starego z salonu do jego mieszkania.
– A co? Już z powrotem? – zapytał prezes.
– Ach! Już, już, panie prezesie, bardzo mi źle poszedł interes – odezwał się Małejko. – Przyznam się panu, że nie mam o czym powracać! Żeby tak furka jaka szła stąd do Murawca, przysiadłbym się choć na żydowskiej biedzie.
– A pilno ci bardzo? – zapytał prezes.
– Dosyć, wszelako dzień, dwa bym poczekał.
– No to się coś może znajdzie – klepiąc go po ramieniu, rzekł stary. – Tymczasem stancyę ci dadzą, odpoczniesz i odjesz się trochę.
Wnet zadzwonił prezes na sługę, któremu coś poszeptał, a Małejce kazał siąść, bo mu to z głowy nie mogło wyjść, co pierwszym razem nadmienił o panu Danielu.
Chciał go tedy wziąć na spytki. Teraz wszakże Małejko, ostrożniejszy daleko, nic z siebie dobyć nie dał, w śmiech obrócił swoje policyjne przypuszczenia i rozmowę zwrócił na inne przedmioty, bo mu o tym mówić dłużej było ciężko.
Tegoż dnia, gdy pisarz został umieszczony w oficynie, aż do wynalezienia mu okazyi do Murawca, która wkrótce nadarzyć się miała, bo dwóch ludzi z końmi wracało. Późną już nocą ciocia Wychlińska naszła siostrę Benignę w jej sypialni, dobrawszy chwilę, gdy ta już do pacierzy się gotowała.
Pora była niezwykła, domyśliła się więc gospodyni, że i powód przyjścia musiał być ważny. To zresztą i z twarzy poczciwej Wychlińskiej odgadnąć było można, wyglądała bowiem goręcej jeszcze niż zwyczajnie i widocznie była poruszoną.
(cdn.)