Benigna pospieszyła na jej spotkanie.
– Co ci to jest? Czyś niezdrowa?
– A! I chora jestem, i biedna, i tak nieszczęśliwa, że już dłużej wytrwać nie mogę sama ze sobą. Przyszłam do ciebie – mówiła Wychlińska głosem łez pełnym, niemal przyklękając i ściskając siostrę za kolana – przyszłam do ciebie ze spowiedzią, droga Benisiu. Potępisz mnie może, wyłajesz, ale dłużej wytrzymać nie umiem.
– Cóż ci jest?! Przestraszasz mnie – przerwała Pstrokońska.
Wychlińska rzuciła się na kanapę i zakryła oczy, a płakała.
Benigna usiadła przy niej milcząca i widocznie przelękła tak, że, wedle zwyczaju, potajemnie się przeżegnała dla nabrania siły i odpędzenia grożącego nieszczęścia...
Wychlińska spojrzała na drzwi.
– Bądź spokojną, nikt nas nie podsłucha, mów – rzekła gospodyni.
– O tym po trosze już wiesz – poczęła Wychlińska głosem drżącym – że w sąsiedztwie naszem nabył Orygowce pan Daniel Tremmer, o tym ci już mówiłam... Był to z pensyi jeszcze znajomy Leokadyi kawaler, który podobno dla tego tylko te Orygowce nabył, aby się zbliżyć do niej. Człowieka ci chwalić nie potrzebuję – później powiem dlaczego... Zaczął bywać w domu naszym i prezesowi podobał się bardzo, ale był na nieszczęście protestantem i szlachcic nowy. Prezes z góry i uroczyście zapowiedział, że gdyby nie wiem jakie miał zalety, o Leokadyi mu ani myśleć. Znasz, że z nim o to spierać się niepodobna, gdy co raz zawyrokuje. Człowiek mu się jednak tak podobał, że nie tylko potem bywać mu pozwolił, sam do niego jeździł, ale go zapraszał i przyciągał... Leokadya w nim, on w niej się kochał na zabój, ale to była miłość cierpliwa, trwała lata, nie wydając się z sobą, cicha i prawie tym zadowolona, że się kochankowie swobodnie z sobą widywać mogli. Litość brała nad nimi! Gdybyś ty ich jak ja widziała, męczących się, usychających, a zmuszonych się taić, Leokadyę płaczącą po kątach, tego czasem aż do waryacyi szalejącego, nie dziwiłabyś się, żem ja im pomagała czasem widzieć się potajemnie, spotkać na przechadzce, pomówić sam na sam, kilka słów napisać do siebie... Oto mój grzech, za który w piersi się biję, Benisiu, boć może to miłość podsycało i utrzymywało, a bez tego by ona ochłodła. Ale to trwało, trwało lata całe... bez zmiany. Z prezesem ani sposób. Kochał pana Daniela, nie dał na niego nikomu słowa bąknąć, bronił go, a niemal co dzień, gdyśmy byli sami, powtarzał: „Szkoda, że i łyk, i luter*! A co by to za mąż był dla Leokadyi”. Ciągnęło się to, powiadam ci, lat kilka... w końcu może i cierpliwości im zabrakło... Nadziei zmiany nie było, głowy się im pozawracały... Leokadya cierpiała okrutnie... on waryował... Wykraść ją mógł, nie chciał – ona też by się była może nie zgodziła.
Kiedy takich dwoje zakochanych pocznie radzić, pewnie głupstwo uradzą. Otóż co ułożyli: pan Daniel miał tak w domu jakoś zamaskować swój wyjazd, aby się zdawało, że go napadli nocą zbójcy i zamordowali. Mądrował bardzo nad tym, bo chciał to tak zrobić, ażeby nikogo nie posądzano i nikt niewinnie za niego nie cierpiał... Miał tymczasem udać się do Warszawy, gdzieś tu w okolicy szukać kąta, a ja Leokadyę tu przywieźć. Spodziewali się tu wziąć ślub potajemnie i małżeństwo przed ojcem taić.
Pani Benigna załamała dłonie.
– Słuchaj tylko – ciągnęła dalej Wychlińska. – Daniel ułożył w domu, choć podobno niezbyt zgrabnie, całą tę historyę tak, iż istotnie utrzymywano, że został zabity... Wziął dzierżawę Rakowa.
– A! To więc on przezwał się Żymińskim – krzyknęła gospodyni. – To był on!
(cdn.)