Czterdziesty szósty odcinek powieści sensacyjnej Józefa Ignacego Kraszewskiego „Sprawa kryminalna”.
Tegoż wieczora niemal uczuł się lepiej, a gdy Żymiński przyszedł jak zwykle dowiedzieć się o jego zdrowie, zastał go do niepoznania zmienionym... Przywitał go od progu i w słowach tylko czuć było, iż mu nieco gorączki jeszcze zostało... Na zapytanie Żymińskiego, co mogło tak nań wpłynąć, pokazał mu list. Żymiński ucieszył się tym niezmiernie, bo mu brat ze swą rozpaczą ciężył okrutnie...
– A! To chwała Bogu – rzekł, siadając. – Przyznam ci się, Danielu, żem w takim rozsądnym człowieku jak ty takiej pasyi nie mógł zrozumieć. Ja się w życiu kilka razy wściekle kochałem, ale jadłem i piłem, żeby miłości dodać siły, no i koniec końcem zawsze się to skończyło na tym, żem sobie na wierzbie gruszki wyperswadował. Niepraktyczna rzecz taka miłość jak twoja, to do niczego nie prowadzi, prócz chyba do suchot lub fiksacyi. Oba niemiłe. Żeń się i niech temu będzie koniec, a jeśli mnie chcesz posłuchać, idź naprzód na dobrą kolacyę do Bouquerela*... bo to grunt...
Daniel uśmiechnął się tylko... lecz list był dlań dostatecznym pokarmem. Gdyby nie Górnicki, byłby natychmiast do domu powrócił – nie chciał tylko narażać się na zajścia z zawadiaką i to go jeszcze wstrzymywało...
Miał poniekąd słuszne przeczucie, gdyż pan Symforyan wcale nie dał za wygraną. Trwał on w tym przekonaniu, że Małejko miał słuszność, że w Żymińskim owym był skryty kochanek Leokadyi, ale pisarz, dobadawszy się istotnej prawdy, dał się potem zbić z drogi. Nic go nie kosztowało zrobić awanturę. Szukając, jaką by mógł na przekór nieprzyjacielowi wypłatać, wpadł na myśl denuncyowania go prezesowi, o którego przyjeździe się dowiedział. Szło mu tylko o to, jak do niego dostąpić, gdy go do Borków nie wpuszczano, a prezes, chory na nogi, nie wyjeżdżał nigdzie w sąsiedztwo...
– Przecież choć do kościoła by powinien się ruszyć – mówił sobie.
W kościele przez dwie niedziele czatował na próżno, bo w Borkach była kaplica, a w czasie tak słotnym zwykle się tam nabożeństwo odbywało. Górnicki, mimo że się Łukaszem w rodzie chwalił, pisać tak dalece nie umiał. Grzebał ci jak kura, gdy nieunikniona zmusiła konieczność, lecz dłuższy list z sensem i konceptem napisać czuł się niezdolnym. Cudzej ręki i głowy zapożyczać nie bardzo sobie życzył...
Męczyło go wyczekiwanie... i zmusiło siąść do listu. Była to praca straszna, która dwa dni trzymała go za stołem, bo więcej mazał, niż pisał...
Gdy przyszło potem do przepisywania na czysto, niepokonane prawie trudności zaszły i kilka arkuszy papieru rzucił do komina, nie licząc klątw, które z wiatrem leciały.
Kilka razy skrobany list stanął z wielkim mozołem... Zaszło pytanie, czy się podpisać na nim. Nowy kłopot... Górnicki się wahał. Zostawując wreszcie sobie poparcie denucyacyi, postanowił wyprawić anonim... Trwogę rzuciwszy w obóz, gotów był udowadniać osobiście, co donosił... i oświadczył, że na żądanie prezesa, w liście pod zmyślonym adresem przesłane, gotów się stawić dla objaśnienia... Pismo pana Górnickiego plątaniną było do wyrozumienia trudną. Chłopak odniósł je na odległą pocztę i oddał.
W chwili gdy w Borkach było dosyć spokojnie, a pani Pstrokońska obmyślała, co począć, aby koniec jakiś przyspieszyć, jednego rana po przyjściu poczty usłyszała hałas ogromny od strony mieszkania brata, krzyk, łajanie i wrzawę. Nie mogąc pojąć, co się stało, pobiegła sama. Prezesa zastała w furyi, stojącego pośród pokoju i z kolei wysyłającego wszystkie sługi po Wychlińską i córkę. Spojrzawszy nań, zgadnąć było łatwo, że coś nadzwyczajnego się stało, trząsł się cały, czerwienił, bełkotał i bił ręką o papier, który trzymał. Niezrozumiałe przekleństwa wyrywały mu się z ust. Ludzie, zobaczywszy go w tym stanie, zamiast prosić panią Wychlińską, przestrzegli ją i Leokadyę, że się coś stało, żeby lepiej nie przychodziły, dopóki prezesa nie minie pasya. Na sam wybuch gniewu weszła pani Pstrokońska. Prezes zobaczywszy ją, poskoczył z listem i rzucił go jej do czytania, nie mogąc słowa wymówić.
(cdn.)