Od pierwszego rzutu oka poznała pani Benigna, co to było, i domyśliła się sprawcy. Udawała tylko, że czyta pilnie, ażeby się namyśleć, czy korzystając z tej okoliczności przyznać się do wszystkiego, czy wszystkiemu zaprzeczyć.
Niesposobna do odgrywania komedyi, pani Benigna miała wstręt do ukrywania prawdy, lecz w tym wypadku należało wzburzonego prezesa naprzód czemś uspokoić. Oczy mu się iskrzyły, krwią pozapływały, trząsł się... drżał...
– Wołać mi Małejkę! – powtarzał na przemian, a potem: – Gdzie Wychlińska? Gdzie córka?! Pakować rzeczy! – I znowu: – wołać Małejkę!
Małejko był jeszcze we dworze.
– Co ci jest? – przerwała, zimną krew odzyskując powoli Benigna – wszak to jest głupi anonim... jakieś oszczerstwo.
– Anonim! Ale on mi dopiero oczy otwiera! – krzyczał stary. – Wy wszystkie jesteście w spisku... Córka, siostry i ten zbrodniarz.
– Ale jakże możesz tak głupiemu wymysłowi dawać wiarę! Uspokój się, pomiarkuj bracie. Nie rób w domu skandalu – co ludzie pomyślą? Dajcie mu szklankę wody! Prezes padł na krzesło.
– Wyście wszyscy zdrajcy! – wołał. – Otoczony jestem czyhającemi na mnie, na moje dobre imię, na sumienie moje. Po toście sprowadzili ją tutaj!
– Ale cóż się stało? – przerwała Pstrokońska. – Cóż się stało?
Słudzy, którzy nie widzieli żadnego niebezpieczeństwa w przywołaniu Małejki, pobiegli po niego. Małejko właśnie wchodził. Widząc prezesa w tym stanie, przebiegły człek przeląkł się i od pierwszego wejrzenia postanowił być bardzo ostrożnym. Oczy gospodyni wyraziście nań skierowane jeszcze go mocniej w tym zamiarze utwierdziły.
– Słuchaj, waćpan – odwrócił się ku niemu prezes – pierwszy mi zacząłeś otwierać oczy. Mów prawdę! Więc tak było że ten niepoczciwy człek, któremu ufając, wpuściłem go do domu – umotał sobie, udając śmierć, pochwycić mi córkę? Więc to ja jeden byłem ślepy? Komedyą ze mną grano?
Małejko słuchał z uwagą.
– Ja pana prezesa nie rozumiem – rzekł po chwili. – O co to idzie?
– Pan Daniel udał, że go zabito! Tak! – pochwycił prezes. – Nieprawdaż?
– Ja o tym nic nie wiem – wybąknął Małejko.
– Mówiłeś mi sam.
– Ja, panie prezesie? Ja? – powtórzył pisarz. – Ja tylko z mojego stanowiska sądowego wyraziłem, że nie bardzo rozumiem tę sprawę, ale też i śledztwo mogło być źle prowadzone. Zresztą, co ja wiedzieć mogę?
Zmiarkował prezes, że wcale niepotrzebnie w gniewie wtajemniczył człowieka obcego w sprawę poufną, domową. Zawstydził się i ochłonął nieco. Cofnąć się już nie było podobna.
– Daj mu, waćpani, ten list – odezwał się, oprzytomniając nieco, do siostry. – Czytaj, waszmość, i mów mi, co o tym myślisz.
Pani Pstrokońska, dając znak pisarzowi tajemny, wyciągnęła mu list, który ten powoli z uwagą czytać zaczął.
Prezes patrzał na niego i czekał. Małejko, skończywszy, ramionami ruszył i rozśmiał się.
– A to brednie! – zawołał. – Komuś znać zachciało się panu krwi napsuć. Wszak to sensu nie ma. Pana Daniela nieboszczyka ja przecie znałem, a pana Żymińskiego, o którym tu mowa, widziałem też... mogę powiedzieć panu dla uspokojenia, żeć to przecie niejeden człowiek.
– A ty gdzie widziałeś?
– Widziałem go razy kilka, bom w okolicy bawił – skłamał Małejko. – Sensu w tym nie ma.
Prezes wielkimi oczyma potoczył. Wstyd mu było. Pani Pstrokońska odetchnęła.
– I tyle wrzawy, niepokoju dla jakiegoś listu, na którym się nawet autor nie śmiał podpisać...
Zachwiany prezes nie wiedział już, co począć. List powtórnie wziął do ręki.
– Jejmość nie byłaś w spisku? – spytał siostry.
Ta uśmiechnęła się:
– W jakimże spisku? – odezwała się śmiało. – Gdybym wiedziała, że jakimkolwiek dam szczęście Leokadyi, pewnie bym się go chwyciła.
– W głowie mi się zawraca! – zawołał prezes. – Cóż to wszystko znaczy? Co to jest? Gdzie prawda? Żyje ten człowiek czy zabity? Ja nic nie rozumiem.
– Ani ja, szczególniej ciebie, panie bracie – dodała Benigna.
Małejko, widząc, że tu już raczej zawadą być może niż pomocą, wysunął się, pot ocierając z czoła. Pani Pstrokońska, śmielsza, mówiła dalej:
– Ktoś ci bajkę niedorzeczną splótł, może na wyłudzenie grosza, a ty gotóweś był chore swe dziecko ubić gniewem, dawszy się wziąć na taką niepoczciwą bajkę.
Stary zadumał się.
– Bajka! – rzekł. – Hm! W bajce połowa prawdy. Z Bogiem! Z Bogiem! Niech będzie, jak sobie chce – ja jutro z Leokadyą do domu jadę. Ja się i snu takiego lękam, który mi grozi wystrychnięciem ojca i powagi rodzicielskiej na śmiech. Jedziemy jutro.
– Ty, jak chcesz – odezwała się siostra śmiało – ale ja Leokadyi nie dam. Ona jest chora i chyba zabić ją chcąc, można zmuszać do podróży. Jeśli ją zabierzesz gwałtem, prezesie, bardzo mi będzie żal jej, lecz w takim razie grosza z mojego majątku nie dostanie. Tyś uparty, ja nie mniej, znasz mnie. Rozpiszę wszystko na ubogich.
– Tak ją ukarzesz za mnie – rzekł prezes.
– Nie, bo ona tego nie potrzebuje, ale ty dla podźwignięcia rodziny. Ona wie, że czy majątek mieć będzie, czy nie, ma moje serce. Z tobą – zerwę.
Prezes się obraził.
– Asińdźka mnie w swoim domu przyjmujesz pięknym marcypanem.
– Bracie, ujmuję się za twoją córką, a ty w tej chwili chcesz być jej katem.
Stary mruczał coś niewyraźnie.
– Córka ma do wyboru, powiedz jej, asińdźka, między ojcem a ciotką. Niech wybiera... Nie powiem słowa... ale ja pojadę.
To mówiąc, wstał i chwiejąc się, wyszedł z listem do drugiego pokoju, sługi za sobą wołając.
Położenie było krytyczne. Pani Benigna stała, myśląc, co pocznie. Zdało się jej wszakże, iż dając bratu ochłonąć, nie drażniąc go więcej, zdoła zażegnać tę burzę. Gdy prezes wysunął się do drugiego pokoju, drzwi zatrzaskując za sobą, ona siadła w fotelu na straży, aby zapobiec nadejściu siostry i Leokadyi. Obawiała się ich przybycia.
Wypadek ten poruszył tak cały dom, zwichnął porządek i spokojnych mieszkańców Borków nastraszył, iż służba i dwór w sieniach, nie wiedząc, co począć, stała strwożona.
Ciocia Wychlińska klęczała i modliła się. Do Leokadyi nie dopuszczono wieści żadnej. W zupełnej nieświadomości o tym, co się stało, ubrawszy się, wyszła ona, aby dać ojcu dzień dobry i z uśmiechem przestąpiła próg pokoju, gdy ciotka, nie mówiąc słowa, dała jej znak tylko, aby się nie pokazywała.
Leokadya jak martwa, nie rozumiejąc, co się stało, wryta stanęła we drzwiach.
Prezes chodził tymczasem po drugim pokoju, uciekłszy od siostry, nierad z siebie, gniewny na wszystkich, a najbardziej na własny brak taktu, pomiarkowania i niepotrzebną gorączkę. Był to charakter tego rodzaju, który zwyciężyć się nie mógł nigdy, unosić się dał namiętności i w tejże chwili żałował popełnionego błędu. W naszym kraju i plemieniu ludzi takich przeważnie jest wielu.
Strzelał bąki kochany prezes, a gdy raz spudłował, upierał się biorąc je na cel ciągle, aby nie okazać, że się omylił. Nie umiał się cofnąć i przyznać do błędu. Sam teraz nie wiedział, co czynić dalej. Wojna była wypowiedziana, uznać się zwyciężonym nie dozwalała powaga głowy rodziny, którą musiał przecie utrzymać. Chodził prezes i myśli pozbierać nie umiał. Hałas i wrzawa, jakiej narobił, powołanie Małejki niepotrzebne, wzięcie do serca głupiego paszkwilu, kłótnia z siostrą, dane dyspozycje do wyjazdu – wszystko to chodziło mu po głowie, po sercu i burzyło go a burzyło.
Wśród tej walki z samym sobą lekko przemknęły się drzwi, i wszedł z tabakierką w ręku i chustką długo puszczoną, obojętny na pozór, zimny, nieporuszony, jakby o Bożym niewiedzący świecie ojciec Serafin.
Stary to był przyjaciel domu i prezesa, a człowiek i umysłu, i charakteru niepospolitego, chociaż w nim wielkie przymioty pokrywała powierzchowna prostota i dobroduszność taka, iż go zrazu wziąć było można za naiwnego prostaczka.
Z przeszłości ojca Serafina wiedziano tylko tyle, że w świecie należał do znakomitej rodziny i że go nieszczęście jakieś w kaptur i habit zaszyło. Było to dawno temu, bardzo dawno, bo ojciec Serafin miał lat około siedemdziesięciu, chociaż cieszył się zdrowiem żelaznem, zawdzięczając je surowemu życiu i zahartowaniu. On sam o tej swej przeszłości nie wspominał nigdy, dziś był już tylko bezimiennym ojcem Serafinem.
(cdn.)