Czterdziesty ósmy odcinek powieści sensacyjnej Józefa Ignacego Kraszewskiego „Sprawa kryminalna”.
Przyjaciel prezesa miał nań wpływ wielki, chociaż nie chlubił się nim ani go okazywał. Zdaje się, że pani Pstrokońska szepnęła mu słówko i wskazała potrzebę przyjścia do prezesa...
Ojciec Serafin wchodził jak człowiek, który o niczem nie wie i nic się nie domyśla, z dosyć wesołą twarzą dni powszednich, niezachmurzoną troską żadną.
Twarz jego pergaminowa, wypogodzona, uśmiechnięta patrzała na prezesa, jakby go pytała, co mu jest, wprzódy niżeli usta wyrzekły zapytanie...
– Cóż to mi tak pan prezes coś sumuje... Sumuje...? Hę? Czy nogi kręcą? Czy... nie domaga głowa? Czy żołądek...
– A to ty chyba nic nie wiesz? – przybliżając się, żywo spytał prezes.
– A cóż ja mam wiedzieć? – zażywając długo tabaki i strzepując palce, odezwał się przyjaciel. – Cóż tam się stało?
– Toż cały dom do góry nogami przewróciłem...
– Nie widzę – odparł ksiądz...
– Ale bo mnie zburzyli, powiadam ci, że mi się wątroba zwinęła. Jak na złość, jak na przekorę... W chwili gdy zdawało się, że tu wszystko zaczyna iść jak z płatka... piorun, powiadam ci... piorun padł...
– Cóż to takiego?
Prezes, wychodząc, pochwycił był list bezimienny i rzucił na stół w drugim pokoju, teraz drżącemi rękami chwycił go, przyniósł ojcu Serafinowi i podał.
– Masz, czytaj i sądź...
Ojciec dobył okularów z zarękawka, poszukał krzesła, siadł tyłem zwrócony do okna i pomaleńku, z uwagą list czytać zaczął. Prezes stanął nad nim, oczy wlepił w niego i badał, jakie to pismo uczyni wrażenie. Lecz ojciec Serafin z wolna z wiersza na wiersz przechodził, nie okazując najmniejszego poruszenia. Długo dosyć dobijał się do końca listu... Przeczytał zakończenie, poszukał podpisu, nie znalazł go, list parę razy obejrzał ze wszech stron, okulary, powoli zdjąwszy, do futerału schował i siedział milczący...
– Cóż ty na to?
Serafin lekko poruszył barkami.
– Ktoś wystrzelił zza płota prochem, a pan narobiłeś hałasu...
– A jakże się wam zda? Nie ma w tym prawdy?
– Powiedzże mi, szanowny prezesie, my, co tam w okolicy mieszkamy i żyjemy, prawdy byśmy tej nie odkryli i nie namacali, a tu by ona komuś o sto mil była tak jasną? Coś mi się nie zdaje.
– Ale zważ tylko – przerwał prezes – co za osobliwy zbieg okoliczności – na kilka dni przed tym pisarz Małejko, wszakże go znacie? Właśnie mi mało nie to samo dowodził, że Daniela zabicie wymysłem jest i jakąś sztuką.
– Kto? Małejko? A znasz, pan prezes, tego kawalera? Ja go od dawna widzę i patrzę nań i zdaje mi się, żem go trochę się znać nauczył. Małejce idzie zawsze o to, ażeby jaśniej widział niż drudzy. Otóż i tu chciało mu się być mądrym...
– Przecie takiej bajki, jak w tym liście, z palca się nie wywija! – zawołał prezes. – W tym coś jest... Posądzam Wychlińską, posądzam córkę, a gniewam się na Benignę, bo mi nóż do gardła przykłada... Wystaw sobie, że Leokadyi puścić nie chce ze mną pod groźbą wydziedziczenia! Ano, dobrze, jeśli nie pojedzie – ja ją wydziedziczę. Niech wybiera...
I począł chodzić po pokoju krokami szerokimi, sapiąc z gniewu znowu. Ojciec Serafin patrzył w okno i milczał.
– Będzie jutro słota! – rzekł.
– Co? – spytał prezes. – Nie odpowiadacie na moje pytanie.
– Na jakie, kochany prezesie?
– Mam słuszność czy nie?
– W czymże?
– Że córkę stąd chce wywieźć. Muszę być ostrożnym...
– A cóż jej tu grozi? – spytał Serafin.
– Kto ich wie, te baby ją za mieszczanina i heretyka wydać gotowe, jak się bardzo rozczulą, a ja na to pozwolić nie mogę.
– Ja powiem panu prezesowi – rzekł ksiądz – prostaczek sobie jestem, wiem o tym, że Kościół małżeństw podobnych nie pochwala, że ich w wielu razach broni, ale też – są wyjątki, są wyjątki! Kościół często ma na widoku, że w pożyciu ciągłem ludzie się dobrowolnie ku prawdzie nawracają, gdy atmosfera jej otacza ich ciągle. Potem Kościół waruje sobie, że dzieci będą katolikami, a gdy już się ludzie bardzo uprą – milcząco zezwala.
(cdn.)