– A co mi ty tam prawisz o Kościele! Ja nie chcę mieszczanina i heretyka w rodzie.
– O jakiegoż chodzi? Boć – przerwał Serafin – Daniela nie ma.
– Ja już, dalipan, zaczynam się bać, ażeby nie zmartwychwstał. W tym wszystkim jawne jakieś szachrajstwo.
– Niechże mi też pan prezes powie – dodał ksiądz – o co teraz właściwie idzie? Kto winien? Co grozi? Gdzie dowody i czy było tu czego się tak bardzo burzyć i zżymać?!
Stary przez chwilę się namyślał.
– Mój ojcze – rzekł – znasz mnie i sumienie moje lepiej może, niżeli ja sam znam siebie. Stary jestem, ale porywczy... trochę despota... w gruncie nie tak zły człowiek. Nie lubię tylko, żeby mi się sprzeciwiano i żeby mnie kto chciał oszukiwać, a dołki kopać pode mną. Ten list mnie zburzył. Powiem ci prawdę, sam nie wiem, co porobiłem, ale co się już stało, to się stało... Rzecz nieodwołalna... Com rzekł, to się spełni... Czy mam słuszność, czy nie, zabierać się trzeba do drogi i jechać. Chce Leokadya ze mną – dobrze... Zostaje z ciotką – jadę sam, ale... niech do mnie nie wraca, niech mi się nie pokazuje na oczy... Nie znam jej, znać nie chcę.
– Proszę prezesa kochanego – przerwał spokojnie ojciec Serafin, jakby wszystkiego tego nie słyszał lub nie rozumiał – niech mi pan prezes powie... te Borki z przyległościami, z remanentami i tym podobnie, co też one mogą być warte?
Stary zdziwił się pytaniem, nachmurzył, tupnął nogą.
– E! Co bałamucisz! – zakrzyczał.
– Chcę dla ciekawości wiedzieć – mówił ojciec Serafin – bo Sochaczewski i kapitan Złomski utrzymują, że gdyby pani Pstrokońska sprzedać chciała, wzięłaby pewnie półtora miliona, nie licząc remanentów i kosztowności. Podobno nie ma piękniejszego majątku w okolicy.
– Niech weźmie sobie za Borki i dwa, i pięć, jeżeli się jej podoba – ja córki i za dwanaście nie sprzedaję! – ofuknął go prezes.
Ojciec Serafin zamilkł, pan prezes deptał podłogę niespokojnie.
– Słuchaj, ojcze, żartami mnie zbywasz? Radź lepiej. Czy na ten list odpisać, czy tego człowieka wezwać? Jeżeli ma dowody i złożyć je ofiaruje się, czemu byśmy przekonać się nie mieli?
– Niechże prezes i po doktora zawczasu pośle, żeby było komu krew puścić, jeśliby gniew lub alteracya* przyszła, które niechybnie nastąpić muszą – mówił spokojnie ksiądz. – Znaszże pan tego, z którym chcesz się wdawać w sprawie najpoufalszej, dotyczącej serca dziecka waszego? Znaszże go z czego innego jak z nikczemnej denuncyacyi? Czy przystało prezesowi Boromińskiemu, tam gdzie idzie o jego dziecię, o sławę domu, naradzać się z jakimś awanturnikiem, który twarz trzyma zakrytą?
Obiema rękami strzepnął prezes i poszedł w drugi pokoju koniec, nic nie mówiąc.
– Tak lepiej – rzekł wpół sam do siebie i odwrócił się do księdza. – Niech ojciec do mnie poprosi Leokadyę.
– O ile wiem – odezwał się ksiądz – panna Leokadya chora, a wiem, że i pan prezes niezdrów. Odłożyć by tę rozmowę lepiej do spokojniejszej chwili, kilka zdrowasiek odmówić i koronkę do Przemienienia Pańskiego, modlitewkę do patrona dobrej rady... Wody się napić, dać zburzeniu osiąść. Czy nie lepiej, panie prezesie?
– Ale ja czasu nie mam, jutro jedziemy, to rzecz zapowiedziana i niezawodna... Leokadya albo jedzie ze mną, albo zostaje – chcę wiedzieć.
– Do wieczora dosyć czasu, a do jutra więcej jeszcze – zawołał Serafin i zamilkł...
W czasie tej rozmowy, która go wcale nie zadowoliła, ale też nie rozdrażniła więcej, prezes znacznie bardzo ochłódł. Wspomnienie jednak sceny odegranej z Benigną gryzło go.
(cdn.)