Nie było wyjścia i sposobu rozwiązania postawionego dylematu... Jemu samemu było to nie na rękę, bo mu się i wyjeżdżać nie bardzo chciało, i mniej jeszcze zrywać z siostrą.
Służący otworzył drzwi i odezwał się spokojnym głosem:
– Pani prosi do stołu!
Stary się odwrócił.
– Bardzo dziękuję, na obiad nie przyjdę.
Drzwi się zamknęły. Po małym przestanku ojciec Serafin zapytał:
– Czy jegomość dziś suszy?
– Daj ty mi pokój ze swemi żartami! – ofuknął go prezes...
Sługa powtórnie otworzył drzwi.
– Pani pyta, w którym pokoju nakryć dla pana prezesa i ojca Serafina.
– W pierwszym – podchwycił ksiądz...
Prezes zmilczał... Obiad wkrótce podano na dwie osoby w pierwszym pokoju. Zasiadł do niego stary, dąsając się i zrazu serwetę na talerzu położył, jakby nic jeść nie miał, ale zupa mu zapachniała, a słabość zawsze czuł do dobrej polewki. Ręką wskazał, aby mu jej dano. Jadł potem cały obiad w milczeniu, w pół obiadu kieliszek wina sobie i ojcu Serafinowi nalał, po wychyleniu go – drugi. Ale milczał ciągle uparcie i wzdychał...
Już było po pieczystem, gdy jakby mimowolnie wyrwało mu się pytanie.
– Powiedzże ty mi, księże, jak ci się zdaje? Możeli to być, ażeby ten Daniel zabity żył? Hę?
– Jeżeli zabity, to pewno nie żyje? – rozśmiał się Serafin...
– Lecz... możeż to być, aby taką sztuką szatańską chciał mnie podejść?
– Cóżby mu to pomogło, żebyś go prezes miał za umarłego?
– Chciał pewnie... z Leokadyą ślub gdzieś potajemnie wziąć, żebym się nie domyślał...
– I cóż? Niewidomym by się stał czy co? – zapytał ojciec Serafin.
– Rachował pewnie, że ja się zgodzę, gdy nie będę mógł rozerwać – dodał prezes. – He! He! Nieźle były rzeczy ukartowane, lecz sztuczka się im nie udała.
– Czy pan prezes sądzi, że panna Leokadya zgodziłaby się na odegrywanie takiej komedyi, a przecież bez jej woli stać by się to nie mogło! – rzekł ojciec Serafin.
– Sądzę, że ona by się oparła – odpowiedział prezes. – Ano, nie znasz takich starych bab, jak Wychlińska i Benigna, które gotowe, żeby małżeństwo skojarzyć i kochankom pomagać, namówić nie wiedzieć do jakiego kroku... Trzeba je znać! W ich głowach mogło się to wylegnąć... Same już nie mając sposobności kochać się i bałamucić, choć patrzeć rade, jak drudzy głupstwa robią... To ich sprawa, ich spisek...
Ojciec Serafin, dopiwszy wina, zakąsił chlebem, podniósł się z krzesła i począł po cichu modlitewkę dziękczynną. Prezes powstał także i przeżegnał się – rozmowa została przerwaną.
Przy czarnej kawie ojciec Serafin wyszukał talii kart marjaszowych i położył je na stoliku. Prezes usiadł, zaczęli grać o zdrowaśki. Ksiądz wygrał z rzędu trzy pule.
Trwało milczenie. Prezes z gniewem kartami cisnął w końcu.
– Dziś mi się nic nie udaje! – zawołał. – To darmo! Grać nie będę, oprócz tego też trzeba się do drogi gotować.
– A więc jutro jedziemy.
– Choćby pioruny biły, słowo się rzekło. Proszę jegomości, jeszcze raz każcie do mnie przyjść córce. Dręczy mnie to, chcę raz wiedzieć, czy mam jeszcze dziecko, czy mi je już odebrano. Chora czy nie, z ojcem się przecie rozmówić może. Zresztą daję wam słowo, będę łagodnym, ojcem dotąd jestem, a gdybym już nim być nie miał, wiem, co się niewieście należy, choćby obałamuconej i niewdzięcznej. Przyzwoiciej będzie, gdy wy ją tu wezwiecie, niżelibym ja miał przez sługę wołać kazać, a może ją i siebie narazić. Zechce – przyjdzie, nie – jak się podoba.
Zawahał się nieco ojciec Serafin, a potem głosem poważnym, biorąc za rękę prezesa, rzekł:
– Dobrze, ale mi waćpan daj słowo szlacheckie i katolickie, że się do pasyi żadnej nie dopuścisz.
– Daję ci słowo.
– A gdy się, uchowaj Boże, wzburzy żółć w waszmości, zmów zdrowaśkę, nim wybuchniesz, boć to się dziecka męczyć nie godzi.
– Ani godzi się też dać mu duszę gubić i rodzinę zszarzać* – dodał po cichu prezes. – Idź, mój ojcze, idź...
Ojciec Serafin wyszedł z wolna. Prezes przechadzać się zaczął zamyślony, potem przed oknem stanąwszy, które wychodziło ku kaplicy, i patrząc na krzyż na jej szczycie, w piersi się bić począł.
– Winienem! – zawołał stłumionym głosem. – Wina moja! Wina moja! Po co było do domu wpuszczać człowieka.
Mruczał tak jeszcze niezrozumiałemi już słowy, gdy drzwi się otworzyły i Leokadya weszła chwiejnym krokiem, blada, z usty zaciśniętemi, drżąca. Postąpiła ku ojcu w milczeniu i pocałowała go w rękę. Heroiczną rezygnacyę znać było na jej twarzy zmęczonej i chorej.
– Ojciec chciał widzieć się ze mną? – zapytała cicho.
– Tak, tak – począł preses, na którym widok dziecka zrobił bolesne wrażenie.
Nie stało mu wyrazów, popatrzał na podłogę i nie śmiejąc już spojrzeć jej w oczy, mówił dalej:
– Między mną a Benigną zaszła tu nieprzyjemna scena. Nie chcę tego rozpowiadać, dosyć, dosyć, że ja wyjeżdżam jutro, a wolą moją jest, ażebyś ty ze mną jechała, Wychlińska niech robi, co chce.
– Jak tylko to wola ojca i rozkaz, więc jedziemy! – odpowiedziała spokojnie Leokadya.
– Ale należy ci wiedzieć i o tym, że pod pozorem, jakobym ja tam cię zamęczał, a ona tu ciebie miała uzdrowić i uszczęśliwić, Benisia daje do wyboru: jeśli pojedziesz ze mną, nie weźmiesz po niej nic; ja zaś powiadam, jak mówiłem: jeśli nie jedziesz ze mną, znać cię nie chcę i – wyrzekam się...
Prezes ostatnich słów domówił, głos podnosząc wyraźnie i silnie.
Leokadyi łzy się były puściły, otarła je szybko i pocałowała ojca w rękę.
– Przecież ojciec mi droższy nad wszystko, co mi ciocia z łaski swej dać może. Ja nie potrzebuję ani pragnę wiele... Ciotki mi będzie żal – nic więcej...
– Jutro więc proszę się wybierać w drogę – dodał pan prezes. – Com rzekł raz, to się spełnić musi... Wyjedziemy. Jeślibyś była chora... no, to dosuniemy się do Sandomierza, doktora i stancyę znajdziemy i choćby tam zimę przebyć przyszło... ale z Borków muszę...
– Kochany ojcze... to nieporozumienie – poczęła cicho Leokadya.
– To nie jest żadne nieporozumienie, ja doskonale ją rozumiem i to czego chcę, a com powiedział raz, musi być. Jedziemy jutro...
Leokadya nie śmiała się już odezwać ani słowa. Odstąpiła krok i czekała dalszych rozkazów.
– Ja widzę, żeś ty chora... – dodał stary. – Nie myśl, żebym tyranem chciał być... ale pomiatać sobą nie dam, pod pantoflem nie siedziałem nigdy i siedzieć nie będę – to darmo. Z wielkiej troskliwości o szczęście dla waćpanny gotowi by cię tu do jakiego zuchwałego namówić kroku – im się zdaje, że wszystko kuruje małżenstwo...
Chciał mówić stary i powstrzymał się, Leokadya ze spuszczoną głową stała, chustką nieznacznie ocierając łzy...
– Ależ ja tyranem nie jestem! – dodał, zbliżając się i całując ją w czoło. – Przecie mnie znasz, przecie choć ty nie powiesz, bym serca nie miał. Są rzeczy niemożliwe, niepoczciwe, na które nie pozwolę, bo by mi je sumienie wyrzucało... A co godziwe i uczciwe, tegom nie bronił...
Widocznie chciał z córki wywołać jaki wyraz. Leokadya stała niema.
– Zatem jutro w drogę – powtórzył. – Hm, a ciocia Wychlińska?
– Zdaje mi się, że mnie opuścić nie zechce...
– To niech jedzie – rzekł prezes. – Powozu dla was powinna przecie Benisia dać, choć się gniewa na mnie, ja z ojcem Serafinem pojadę moją landarą. Mszę świętą odprawi ksiądz w kaplicy, a potem wyruszymy...
Jeszcze raz obejrzał się na córkę. Leokadya nie odpowiedziała.
– Żal ci zapewne będzie Borki opuszczać, boć tu weselej – mówił po małej pauzie – ale na to nie ma rady. Poszliśmy na noże z Benisią... Doprowadziła mnie sama do tego... Jam nic nie winien. Mogę powiedzieć, że mnie z domu swojego wypędziła. Tak jest, nie inaczej... Ja dla jej milionów, o których ojciec Serafin tak szeroko prawi, nie myślę się w poddaństwo zaprzedawać. Baba przywykła ze swymi oficjalistami* mieć do czynienia, którzy przed nią plackiem leżą, ale ja przecie mam moja wolę... Jedziemy jutro...
Leokadya zbliżyła się do ręki ojcowskiej, chcąc wychodzić...
(cdn.)