– Nie miej mi za złe – rzekł. – Benigna tego piwa nawarzyła, a ja i ty pić je musimy.
Za wychodzącą córką oczyma do progu szedł... Gdyby się była może odważyła w najmniejszej rzeczy mu sprzeciwić, byłby nie miał litości nad nią, rezygnacya uczyniła go smutnym i przybitym. Siadł na krześle i zadumał się ponuro...
Niedługo mu jednak zostało czasu do rozmyślania, gdyż Wychlińska i pani Pstrokońska wtoczyły się razem, pierwsza wylękniona i blada, druga zupełnie na pozór spokojna i z twarzą pogodną.
– Skaranie boskie! – syknął prezes, zobaczywszy je we drzwiach, lecz wstał.
– Mój bracie – odezwała się głosem niemal wesołym Benigna – Leokadya tedy rozstrzygnęła jako dobra córka i jedzie z tobą. Tyś wygrał sprawę, jam przegrała, a szpitale na tym zyskują i ubodzy – co zawsze dobrze... Nie ma już co mówić. Nie trzeba wszakże, aby rodzeństwo z tego powodu z gniewem się w sercu rozchodziło. To rzecz skończona. Masz ty swą wolę i postanowienie niezłomne – ja także. Nie odstępujesz od swego – ja też. Kocham Leokadyę, lecz muszę jej krzywdę wyrządzić. Więcej o tym mówić nie ma potrzeby i nie godzi się. Dla tego możemy i powinniśmy się rozstać tak, jak na brata i siostrę przystało, aby ludziom nie dawać powodu do plotek. Proszę cię, już nie dąsaj się, nie gniewaj się, nie pozbawiaj nas przyjemności spędzenia może ostatniego wieczora w życiu razem i wesoło... Chodź z nami do salonu.
Prezes, który innego tonu i wymówek się spodziewał, zamilkł z podziwienia.
– Ale dlaczegoż miałbym się dąsać? – przerwał – Zapewne... zapewne... A pani Wychlińska jedzie z nami?
– A jakże? Chorej Leokadyi odstąpić nie mogę, byłoby to okrucieństwem, a i w Murawcu choć nie tak samotną będzie.
Gdy to mówili, pani Pstrokońska podała rękę bratu i poprowadziła go z sobą do salonu, w którym dokoła stolika herbacianego całe towarzystwo, stojąc, oczekiwało na gospodynię. Nie było w istocie lepszego środka na zmuszenie do ukojenia gniewów nad przytomność tylu obcych. Prezes od progu wymógł na sobie twarz spokojną i przywitał się z przytomnymi po przyjacielsku. O jutrzejszej podróży mowy nie było. Leokadya trochę opodal z pannami Orzymowskiemi i Felicyą cichą wymuszoną na sobie prowadziła rozmowę. Wychlińska siedziała przybita i jak martwa. W końcu stołu nieśmiały i pokorny, unikając natrząsania się na oczy, przysiadł się Małejko. Ciekawy wzrok jego badał przytomnych, a w duszy zapewne podziwiać musiał siłę tych osób, zapanować nad sobą umiejących, które z rana odegrawszy scenę gwałtowną, wieczorem mogły się sobie uśmiechać. Prezes, dojrzawszy go w końcu stołu, dał mu znak, aby się zbliżył. Szyjąc się pomiędzy krzesła i ludzi, Małejko skurczony cały podszedł.
– Waćpan pojedziesz z nami – szepnął stary. – Miej tłomoczki w pogotowiu, jedziemy jutro do Murawca.
Małejko ukłonił się i odszedł.
Wieczór miał pozór zwykłego, codziennego, lecz w istocie nie trzeba było bardzo bystrego wejrzenia, aby dojrzeć, że pod tą rodzinną skorupką przyzwoitości zburzone namiętności się kryły. Wśród spokojnej rozmowy nagłe wejrzenie nienaturalny uśmiech, jakby łkaniem przerwany, zdradzały... Obcy spuszczali oczy, aby nie widzieć tego, co do nich nie należało. Najlepiej może swoją rolę grzecznej i dobrej gospodyni grała pani Benigna. Przecież ile razy spojrzała na Leokadyę, plątały się jej słowa i wzrok zaciemniał – drgała, jakby ją dreszcze przebiegły. Ona, Wychlińska i biedna Leokadya patrzały ciągle na siebie, mówiły do siebie oczyma, bo inaczej nie mogły. Cicha ta rozmowa niepostrzeżona dla prezesa trwała przez wieczór cały. Wcześniej trochę niż zwykle towarzystwo się rozchodzić zaczęło. Przeciwko zwyczajowi swemu, bo prezes przy i dla obcych bywał zawsze wesołym i rubasznym, tego wieczora pozostał milczący, jakby zawstydzony i smutny.
(cdn.)