Chyba żaden z ministrów rolnictwa w III RP nie miał tak burzliwego debiutu, jak zawodowy polityk Grzegorz Puda. Na jego drodze do resortu rolnictwa nie było miejsc pracy bezpośrednio związanych z branżą rolną. Ministerstwo rolnictwa jest więc jego inauguracją, jeśli chodzi o wykonywanie wyuczonego zawodu – z wykształcenia jest zootechnikiem.
Na razie Grzegorz Puda objawił się jako radykalny ekolog? Europosłanka Sylwia Spurek z wielką radością przyjęła jego nominację, a jest o wiele bardziej radykalna w swoich poglądach. I chyba dlatego zaproponowała mu pomoc w pisaniu projektów ustaw, przy których ustawa futerkowa to „małe piwo”. Wszak Sylwia Spurek jest bardzo aktywną, totalną weganką, która z diety Polaków chce całkowicie wyeliminować nie tylko mięso, ale i mleko.
A że nowy minister jest pracowitym i wykształconym człowiekiem z dużymi aspiracjami politycznymi, należy z nim rozmawiać, ale twardo posługując się rzeczowymi argumentami natury ekonomicznej. Tak aby na podstawie faktów udowodnić, że konsekwencją ograniczenia uboju rytualnego bydła i drobiu będzie zubożenie nie tylko rolników, ale i innych mieszkańców wsi i pogłębienie kryzysu gospodarczego, w który wpędziła nas pandemia koronawirusa.
Ale rolnicy są tak wściekli i przerażeni, że powitali go demonstracjami i blokadami dróg. Przypomina się gorąca zima Leppera na początku 1999 roku, kiedy Polskę paraliżowało ponad 500 blokad dziennie na drogach. Na tym jednak podobieństwa się kończą. Wtedy rolników na drogi wygoniło widmo nędzy spowodowane tucznikami po 1,8 zł/kg, ponieważ na wsi niemal każdy trzymał świnie. Teraz chodzi głównie o zakaz uboju rytualnego, który nawet nie wszedł jeszcze w życie. Skąd więc to oburzenie? Ano stąd, że jeszcze trzy miesiące temu, podczas kampanii przed wyborami prezydenckimi, rządząca Polską formacja polityczna zapewniała, że rozumie potrzeby polskiej wsi i rolnictwa jak nikt inny. I polska wieś, i rolnictwo w te zapewnienia uwierzyły. Z tego między innymi powodu 70–80% rolników głosowało na Andrzeja Dudę. A dziś zamiast deklarowanego zrozumienia mamy ustawę futerkową.
Choć pieniądze hodowców norek zapewne grają jakąś rolę w zwiększaniu intensywności protestów, to na wsi złość z powodu ograniczenia uboju rytualnego jest autentyczna. Nie tylko dlatego, że pomysł ten godzi w interesy ekonomiczne kilkuset tysięcy rolniczych rodzin. To także zderzenie niedawnych obietnic z rzeczywistością. A przecież niemal dokładnie przed rokiem cały rząd zatwierdzał „Strategię zrównoważonego rozwoju wsi i rolnictwa”. Gdzie podziała się ta równowaga? Dlaczego rolnikom ogranicza się dochody? Przecież nie chodzi o wielkie fermy norek, lecz o gospodarzy utrzymujących po kilka, kilkanaście sztuk bydła. Dla nich wpływy ze sprzedaży oznaczają dodatkowy, istotny zastrzyk gotówki, którą mogą sfinansować swoje pilne potrzeby. Nie zapomnijmy też, że Polska jest potęgą drobiarską i jest to branża przyszłościowa – w odróżnieniu od branży futerkowej. Na jej osłabieniu straci cała gospodarka, w tym producenci zbóż. Zaś rynki krajów muzułmańskich, które systematycznie rosną, zagospodarują drobiarze z innych państw, w tym tych, w których radykalni ekolodzy są znacznie głośniejsi, ale nie dopuszcza się ich do psucia gospodarki. Bo tam wszyscy politycy doskonale pamiętają hasło wyborcze Billa Clintona: „Liczy się gospodarka, głupcze!”. I nie mamy na myśli ministra rolnictwa. To apel do wszystkich parlamentarzystów popierających szkodliwą ustawę.
Ale wróćmy do ministra Grzegorza Pudy. Obejmując stanowisko, stwierdził, że będzie ciężko pracował na zaufanie polskich rolników. Mamy bardzo prostą receptę na błyskawiczne zdobycie tego zaufania – wystarczy zagłosować w sejmie przeciw ustawie zakazującej uboju rytualnego na eksport.
Dziś widać, jak bardzo brakuje w rolnictwie prawdziwych i silnych związków zawodowych. Widzimy, jak zorganizowani są górnicy i jak władza ich szanuje, choć kopalnie nie mają przyszłości z racji polityki klimatycznej UE i przynoszą miliardowe straty, bo bardziej opłaca się import węgla, między innymi z Rosji. Jednak bez węgla energetyka by stanęła i zagrożona byłaby suwerenność naszego kraju. Nasze rolnictwo strat nie przynosi, a wręcz przeciwnie – eksport polskiej żywności wart jest niemal 32 mld euro rocznie. Jednak ci, co orzą, sieją i hodują, nie mają silnej reprezentacji i nie trzeba się przejmować ich opinią. Po raz kolejny wracamy do pamiętnego zjazdu w Nieborowie w 2014 roku, kiedy była szansa na powstanie Związku Zawodowego Producentów Mleka, ale różne interesy istniejących już organizacji to uniemożliwiły. Dziś taki związek byłby idealnym reprezentantem interesów także producentów wołowiny, bo co drugi producent mleka trzyma opasy, a każdy sprzedaje cielaki i brakowane krowy.
Krzysztof Wróblewski - redaktor naczelny
Paweł Kuroczycki - redaktor naczelny