Pięćdziesiąty trzeci odcinek powieści sensacyjnej Józefa Ignacego Kraszewskiego „Sprawa kryminalna”.
Z niego jednak pani Słońska wielkiej pociechy nie miała. Gdy nadeszły wieczory jesienne, długie i nudne, rada by była sprowadzić go sobie na rozmowę. A trzeba wiedzieć, że kabałę doskonale ciągnęła i z różnych rzeczy wróżyła tak, że na około o mil dziesięć ekonomowe i ekonomówny się do niej zjeżdżały, radząc się w serdecznych utrapieniach i zawiłych sperandach* małżeńskich. Pana Franciszka to jednakże zwabić ani utrzymać nie mogło... mruk był ponury i milczący jak dawniej. Reszta dworu, nie wyjmując ogrodnika, furmana i ekonoma, została w miejscu... Do roboty nie było nic...
Słońska, zastosowując się do rozkazów nowego dziedzica, dom utrzymywała na dawnej stopie i jakby w gotowości na przyjęcie pana, który się niby to zawsze obiecywał.
Wprawdzie do pokoju sypialnego nigdy o mroku nie wchodziła, lecz we dnie, modląc się za duszę nieboszczyka i przybrawszy do pomocy Jurka, otwierała sypialnię i pył w niej ścierała starannie... Ślady okropnego wypadku zupełnie już były znikły. Okno naprawiono, okiennicę przymocowano, papiery i rzeczy po panu Danielu dawno były pochowane. Nawet kwiaty w doniczkach, które on lubił, podlewano starannie i pani Słońska żywiła je przez pamięć dla nieboszczyka...
Na tej stopie był dworek w Orygowcach, gdy jednego wieczora posępnego pan Franciszek Wierzejski, który powoływany rzadko się dał zwabić do pani Słońskiej na pożądaną gawędkę, powróciwszy z miasteczka, przyszedł do niej sam o mroku...
Twarz jego zwykle chmurna i namarszczona, tym razem była dziwnie wesoła i uśmiechnięta nawet, tak, że pani Słońska posądziła go i w duchu powiedziała sobie: „Ano, już by też czego nie stało, żeby się jeszcze Franciszek na starość napijać zaczął”.
Tego jednak po nim znać wcale nie było, lecz że w niezwyczajnym był humorze, to pewna. Usiadł pod piecem na ławce i półgłosem nucił, a po chwili rzekł do pani Słońskiej:
– Ot, nie ma pani co robić, niechby mi pani kabałę pociągnęła...
– Proszę ja kogo! – zawołała, śmiejąc się, ochmistrzyni. – Czy nie myśli się pan Franciszek starać o pannę?
– A! To, to nie – rzekł stary, pokazując dobrze posiwiałe włosy. – Ale ot, tak – chciałbym przyszłość wiedzieć...
– Jaką?
– Hm, choćby czy my tu długo tak bez paniska siedzieć będziemy?
– Przecież się pan pana Żymińskiego nie spodziewasz, to pewna – odezwała się klucznica. – To gagacik za przeproszeniem, nie tak jak nieboszczyk, co mu wszystko dobre było... on tu by i miesiąca nie wyżył... jemu pulpetów trzeba...
– Dlaczegoż to pani pana Daniela nieboszczykiem nazywa? – spytał Franciszek.
Słońska aż się porwała.
– Albo co? A co waćpanu w głowie?
– Co w głowie? Hm? Ot co, że przecież ciała nie znaleźli, zbójców nie odkryli... Kto to może wiedzieć, co się stało?
Zdumionemi oczyma patrzała Słońska na mówiącego i przeżegnała się. Wyglądało to na żart nieprzyzwoity.
– Wstydziłbyś się, waćpan – rzekła poważnie. – Takie niedorzeczności pleść, a z grobów ludzi wywoływać. Juści, gdyby żył, dawno by o nim była wiadomość. Nie żartujcież, proszę!
– Ale ja wcale nie żartuję – poważnie począł Franciszek. – Co pani myśli?
– A cóżby się z nim stało?
– Albo ja wiem, mnie przecież w domu nie było – mówił Wierzejski. – Ale czyżby to nie mogło być, żeby z pilnym jakim interesem pojechał gdzieś daleko?
– A po cóż by oknem się z domu dobywał?
(cdn.)