Pięćdziesiąty szósty odcinek powieści sensacyjnej Józefa Ignacego Kraszewskiego „Sprawa kryminalna”.
Za panem Rochem wtoczył się w pół godziny jeden z Hornowskich, potem przybył posłaniec od podkomorzego... Nie było znowu mowy o niczem w sąsiedztwie prócz o Orygowcach. Kto jeszcze tam nie był, ten się wybierał. Komentowano, rozprawiano, ale na to się zgadzali wszyscy, że cała ta sprawa kuso jakoś wyglądała, i że w opowiadaniu pana Daniela prawdy nie było...
Na ucho udzielano sobie rozmaitych uwag i przypuszczeń.
Wieczorem do stołu wyszedł prezes zadumany i chmurny, podejrzliwie wpatrując się w córkę i ciocię Wychlińską, na których twarzach nic wyczytać nie mógł.
Sam nad wszelki wyraz ponury był i taił w sobie źle gniew, który w nim wrzał, szukając tylko pozoru do wybuchu. Miarkował się jednak i wolał milczeć, gdyż czuł, że pierwsze wyrywające się słowo poprowadzi za sobą wylew niepohamowany.
Ojciec Serafin, który był także u stołu, zdawał się o niczem nie wiedzieć. – Jego na ostatku użył prezes, aby ulżyć sobie i wypowiedzieć, co chciał, nie zwracając do córki i ciotki.
– Słyszałeś, spytał stłumionym głosem – hę? Wiesz już pewnie...
– O czym? – zapytał ksiądz...
– Nieboszczyk się zjawił – szydersko dodał prezes – pan Daniel w Orygowcach znowu...
Potoczył wzrokiem i blada jak marmur twarz córki, zmięszana ciocia obudziły gniew.
– Dla moich pań to już pewnie nie nowina. Ciotka zabrała głos.
– Przecież od rana o tym cała wioska wie!
– A jejmość nie wprzódy jeszcze? Hę?? – mruczał prezes – Coś się tu list bezimienny potwierdza... Ale trzeba się mieć i będzie się miało na baczności... Do razu tylko sztuka... Już teraz gdyby i doprawdy go zabito, nie uwierzę, a że z komedyantami nie rad jestem mieć do czynienia... więc kwita ze znajomości. Zmartwychwstaniec już tu u mnie nie postanie... nic.
Popatrzał na córkę. Siedziała z oczyma na talerz spuszczonemi, ale ani drgnęła, ani okazała, żeby ją, to obeszło...
Wychlińska też odwróciła się od brata i milczała. Musiał więc w rozmowie ograniczyć się do O. Serafina i mówiąc do niego, umyślnie w ten sposób, by córka go słyszała – ciągnął dalej.
– Ciekawym czy będzie mieć odwagę teraz pokazać się tu i jak się wytłumaczy z tej dysparycyi* osobliwszej... I policya też zapewne spyta jegomości z jakiego świata przybywa i dlaczego w tak osobliwy sposób z naszego zniknął. Dosyć, że sąsiedzi mają o czym gadać na zimowe wieczory, a że go wezmą na języki, a może i drugich z jego łaski, nie ulega wątpliwości. – Miła rzecz!!
Nie chcąc wystawiać Leokadyi na te przycinki ojcowskie, jak się tylko wieczerza skończyła, ciocia Wychlińska wstała i obie wyszły z pokoju. Serafin pozostał z gospodarzem. Zwykle przegrywali jeszcze kilka partyi maryasza, ale tego dnia prezes grać nie chciał... chodził ze spuszczoną głową po pokoju.
– Cóż Waćpan na to – zapytał księdza.
– Ja nigdy nie mówię o tym, czego dobrze nie rozumiem, kochany prezesie. Bo domyślając się, mógłbym skrzywdzić człowieka... a najdziwniejsze rzeczy często się potem nader naturalnie tłumaczą – szydersko rozśmiał się stary.
– Tu wszystko jak na dłoni – zawołał – anonim miał słuszność, była zasadzka, list ten zburzył najpiękniejsze ich plany. Widząc, że już tu nic nie wskóra, kawaler powrócił. Ciekawym czy będzie miał czoło? To dla mnie główna rzecz!
– Kochany prezesie – rzekł ojciec Serafin – gdyby po staremu przyjechał, miałżebyś odwagę bez dowodu przypisywać mu jakieś intencye... i napaść na człowieka, który może być niewinnym?
– Nie mam najmniejszej ochoty robić burdy w moim domu – zawołał prezes – i dlatego dziś jeszcze zapobiegając wszelkim pokuszeniom o nowe jakieś stosunki, wyślę grzeczny (nie bój się ojcze) grzeczny list proszący go tylko, aby mnie nadal od odwiedzin i znajomości uwolnić raczył, gdyż z nieboszczykami nie zwykłem mieć do czynienia...
Na to ojciec Serafin nie odpowiedział już nic, rozeszli się pożegnawszy, a prezes istotnie tegoż wieczora pismo, o którem wspomniał, wyprawił.
Oddano je dopiero nazajutrz panu Danielowi, a dziwnym sposobem jeden ten list prezesa przyszedł do Orygowiec w postaci dwóch, z których pierwszy wiózł posłaniec jawnie, a drugi wcisnął nieznacznie. Ten był od cioci Wychlińskiej.
Panu Danielowi przykro się zrobiło czytając list prezesa, prosił posłańca, aby na odpowiedź poczekał i wystylizował ją grzeczną, krótką, pełną uszanowania i smutku, a bez żadnych tłumaczeń, ani próśb o dozwolenie wytłumaczenia się.
Prezes zrazu ani chciał czytać responsu*, położył go na stole będąc przekonanym, że znajdzie taraz uniżone zaklęcia o wysłuchanie. W godzinę może włożył okulary i rzekł sobie:
– A zobaczymy też co pisze...
Zdziwił się mocno nie znajdując w odpowiedzi właśnie tego, czego się domyślał, rzucił ją z niechęcią, na stół. – Byłby opierał się i gniewał gdyby śmiał żądać widzenia i wytłumaczenia – zżymał się jeszcze bardziej, że poddając się tak łatwo losowi, nie żądał od niego nic więcej. Drażniło go to...
Gdy O. Serafin nadszedł pokazał mu list pana Daniela.
– Patrzajże asińdziej, ani nawet próbuje się tłumaczyć i uniewinnić? Nic, żeby słówko, – przyjmuje dekret bez apelacji...
Nie mógł tego strawić prezes i mruczał cały jeszcze dzień następny...
W parę jakoś dni potem, przybyła zapowiedziana pani Pstrokońska, dla której już mieszkanie było przygotowane dawno. Brat się jej spodziewał, pomimo to uderzyło go, iż powrót pana Daniela schodził się niemal z temi odwiedzinami.
Wieczorem powiedział sobie.
– Trzeba się tu mieć na baczności, oblężenie formalne i siły nierówne, dwie baby i jedna dziewczyna na mnie jednego starego i niedołęgę to za. wiele. Nie zaręczam żeby w obozie nieprzyjaciel nie miał koneksyi* i stosunków, bo tu wszystkich sobie jakoś poujmował.
Prezes ratując się jeszcze w podróży, wpadł na pomysł, który mu się zdawał bardzo szczęśliwym. Rodzina Boromińskich tej linii Murawieckiej kończyła się na nim, byli jednak Boromińscy tegoż herbu na Podolu, z którymi prezes utrzymywał stałą korespondencyą. Ludzie to, jak powiadano, mieli być dawniej majętni, a pan Ernest Pilawa Boromiński dziedziczył dwie piękne wsie rozdzielone Kordonem*, z których jedna w Galicyi, druga z tej strony położona była. Z dwóch synów pana Ernesta, jeden się kształcił w Theresianum*, a później kończył uniwersytet w Wiedniu, drugi wychowywał się w kraju. Zaraz po powrocie swym prezes potajemnie bardzo do krewnego wyprawił list obszerny, poufny, malujący mu położenie i otwarcie proponujący połączenie dwóch szczepów... żądał od niego przysłania syna, ale w ten sposób, ażeby przybycie jego miało pozór dobrowolnych odwiedzin. Zapraszał go razem z ojcem. Szczerze przy-tym obliczył prezes jakie to ożenienie przedstawiać mogło korzyści.
Odpowiedź nadeszła szybko; pan Ernest tłumaczył się i przepraszał, że na ten raz sam przybyć nie może, będąc chorym, lecz oznajmiał, że syn starszy, Galicyanin, hrabia Boromiński Otton, będzie miał honor służyć w Murawcu i polecał go względom prezesa.
„Za otwartość kochanego kuzyna, nie godniebym się wypłacił, gdybym mu wzajemnością nie oddał, pisał pan Ernest. Otton ma lat około czterdziestu i w towarzystwach najpierwszych w Wiedniu, uważanym był za jednego z najmilszych i najzdolniejszych ludzi. Rozpoczął był karyerę dyplomatyczną, ale. ta, jak inne, nie odpowiadała jego usposobieniom. Najlepszy w świecie człowiek, serce złote – lekki jednak trochę i potrzebujący się ustatkować – co właśnie szczęśliwe małżeństwo dokonaćby mogło. Ottona majątek nieco odłużony, ale pałacyk i park ma śliczny, a łatwo by się to dało oczyścić. Jako człowieka w salonie poznacie go i ocenicie. Szlachetny jest i rycerskiego charakteru, podobać się umie, potrafi zastosować. Oddaję go w ręce wasze, szczęśliwy jeśli go łaski godnym uznacie... itd.”
(cdn.)
