Można jednak powiedzieć, że polskie mleczarstwo przeszło przez pandemię bez większego „uszczerbku na zdrowiu”. Podkreślmy, że „polskie’’ ponieważ w niektórych państwach nie obyło się bez wstrząsów. Wszak z powodu pandemii nie zbankrutowała żadna z polskich firm mleczarskich, a pojawiające się w jej wyniku problemy były szybko rozwiązywane. Wyjątkowo sprawnie poradzono sobie z wprowadzaniem obostrzeń. Trzeba przyznać, że nie było to tak duże wyzwanie jak w przypadku przemysłu meblarskiego czy samochodowego. Mniejszy lub większy reżim sanitarny jest codziennością w każdej z gałęzi przetwórstwa żywności. Ponadto wymogi stawiane mleczarstwu są wyjątkowo surowe. Z tego też powodu odnalezienie się w nowej rzeczywistości i dostosowanie do obostrzeń, nie wymagało tak wiele trudu czy nakładów finansowych jak w innych branżach.
Nie obyło się oczywiście bez małych zgrzytów. Głośne podczas pierwszej fali pandemii były przypadki Okręgowej Spółdzielni Mleczarskiej w Bieruniu oraz Mleczarni Turek. Pierwsza z wymienionych firm rozwiązała część umów z dostawcami niebędącymi jej członkami, w drugiej (należącej do francuskiej grupy Savencia) – władze spółki informowały o możliwości nieodebrania całości surowca z gospodarstw. Były to faktycznie jedyne problemy, jakie dotknęły gospodarstwa producentów mleka.
W Polsce nie wylewano mleka na pola, jak miało to miejsce w przypadku części brytyjskich gospodarstw. Podobnie działo się w kwietniu w kilku prowincjach Kanady oraz Stanach Zjednoczonych. Amerykański spółdzielczy gigant Dairy Farmers of America już pod koniec marca zasugerował swoim członkom, że najlepiej będzie mleko... wylać. Ponieważ jego odbiór nie ma sensu i nie uda się wprowadzić go na rynek. Podobne ostrzeżenia, do których finalizacji na szczęście nie doszło, kierowała do swoich członków Land O Lakes. Najczarniejsze scenariusze przedstawiła w liście do swoich dostawców Foremost Farms z siedzibą w Wisconsin – najbardziej mlecznym z amerykańskich stanów. Zostali oni poinformowani, iż „nadszedł czas, aby rozważyć ubój stad’’. Wśród naszych rodzimych producentów mleka nie wystąpił ani jeden tego rodzaju przypadek.
r e k l a m a
Żadna z polskich mleczarni
nie zamknęła jakiegokolwiek ze swoich oddziałów, a wręcz przeciwnie – zostały one w tym okresie znacząco doinwestowane. Zwykło się mówić, że polskie mleczarnie posiadają duże rezerwy mocy produkcyjnych. Oznacza to, że mogłyby przetwarzać zdecydowanie więcej surowca niż ma to miejsce. Okazuje się, że skala tego problemu jest jeszcze bardziej widoczna w przypadku dużych międzynarodowych koncernów. Na naszych łamach wspominaliśmy już o restrukturyzacji nowozelandzkiej Fonterry. Bardziej zdecydowane ruchy postanowiła wykonać holenderska spółdzielnia mleczarska Friesland Campina. Zdecydowano się tam na likwidację produkcji sproszkowanych produktów mleczarskich w fabrykach położonych w Dronrjip i Geekesklooster. W jednym z tych obiektów nadal ma być prowadzona produkcja serów dojrzewających. Łączy się to oczywiście z licznymi zwolnieniami pracowników. Dotkną one jednak nie tylko wymienione holenderskie oddziały, ale też te położone w Niemczech. Pracę w nich utraci łącznie 195 osób.Z mleczarskiego krajobrazu zniknęła w ostatnim czasie część mniejszych firm. Przypadków takich nie było wprawdzie wiele w Europie, za to w dotkliwiej dotkniętych pandemią Stanach Zjednoczonych już tak. Przykładowo, w zeszłym miesiącu zakończyła całkowicie działalność Maple Leaf. Była to spółdzielnia produkująca sery dojrzewające z najwyższej półki, wielokrotnie otrzymujące międzynarodowe nagrody. Za przyczynę bankructwa podano ograniczenia w funkcjonowaniu restauracji.
Pandemia wymusiła
również znaczne zmiany w sposobie dokonywania zakupów – zmienił się profil odbiorców. Ewidentnie zmniejszył się udział rynku HoReCa – co oczywiste, przecież hotele i restauracje najbardziej odczuły wprowadzone ograniczenia. Nastąpiło za to widoczne przesunięcie w kierunku sprzedaży detalicznej. My konsumenci, kupujemy więcej w sklepach lokalnych i dyskontach. Trend ten wyczuły bardzo szybko polskie mleczarnie, sprawnie dostosowując się do potrzeb „klienta czasu pandemii”. Należy jednak zdawać sobie sprawę, że zmiany w nawykach konsumentów prawdopodobnie jeszcze się nie ustabilizowały i będą ulegać zmianom. Pamiętajmy również, że dochody części osób już znacząco spadły, a wiele nie posiada dziś jakiejkolwiek pracy. Ludzie zatrudnieni lub związani z produkcją żywności szczęśliwie nie odczuli znacząco skutków zamknięcia gospodarki, przynajmniej nie w kwestii miejsc pracy.r e k l a m a