Panie doktorze, wielu wydaje się, że wojna dotknęła przede wszystkim miasta. Popularna jest narracja, że naziści chcieli unicestwienia głównie inteligencji, a ta skoncentrowana była w miastach. Wydaje się więc, że wojna dotknęła głównie te tereny.
– To pułapka dzisiejszego myślenia. Otóż nie, było inaczej. W II Rzeczypospolitej dwie trzecie ludności albo mieszkało na wsi, albo z niej żyło. Oczywiście inteligencja była istotna, ale elitę stanowili też ziemianie. A oni mieszkali na wsiach. Nie możemy ponadto ulec błędowi myślenia, który popularny był zwłaszcza po 1945 roku, kiedy wieś kojarzono tylko z chłopami. Mieszkańcy wsi to nie tylko chłopi. To też rzemiosło wiejskie i ziemiaństwo.
O Wielkopolanach mówi się "gospodarni". Czy to prawda, że wojna zastała we wrześniu 1939 w Wielkopolsce dobrze prosperujące gospodarstwa?
– Tak. W II Rzeczypospolitej mieliśmy jeszcze do czynienia z zaszłościami pozaborowymi. Przed 1918 rokiem jeśli Polak chciał utrzymać swój majątek, musiał gospodarzyć lepiej od Niemca. Dlatego gospodarstwa w Wielkopolsce funkcjonowały na naprawdę wysokim poziomie. Wielkopolska była wyjątkowa pod wieloma względami. Choćby w kwestii dzielenia ziemi, które było w zaborze pruskim zakazane. Wielkopolska była obszarem z nadprodukcją żywności. Tu znajdowały się najlepsze majątki ziemskie, najlepiej prowadzone, z najlepszymi narzędziami, systemami płodozmianu. W byłym zaborze pruskim nie istniało zjawisko analfabetyzmu, jak było to w Galicji, nie mówiąc o byłym zaborze rosyjskim. Ten ostatni fakt trudno zresztą przypisywać patriotyzmowi Wielkopolan. To był po prostu nakaz rządu pruskiego. Wszyscy mieli obowiązek się uczyć.
Nadszedł wrzesień 1939 roku. Zastał mieszkańców wsi, chłopów, rolników niczego nieprzeczuwających, podczas pracy w polu?
– Było jeszcze bardzo ciepło. Jak wiemy, "lato było piękne tego roku". Myślę, że wtedy byli w polu. Pewnie przygotowywali, jak co roku, ziemię pod zasiew, bronowali. Snopki na pewno już stały w stodołach. Wiemy, że były palone przez wycofujące się Wojsko Polskie, ale i przez sabotażystów niemieckich, którzy wskazywali w ten sposób, gdzie to wojsko się znajduje. Wielkopolanie mieli na wsi już radia. Nie spodziewali się tego, co nadeszło, czy raczej rozmiarów katastrofy. Ludzie na polach byli w znacznej mierze potomkami powstańców wielkopolskich, mieli ich w rodzinach. Mieli więc jakieś pojęcie o tym, co mogłoby nastąpić ze strony Niemców. Spodziewali się, że nawet jeśli Polska tej kampanii nie wygra, to będzie to, co było za czasów pruskich, a więc w najgorszym razie szykany w rodzaju wozu Drzymały. Raczej nikt się nie spodziewał wysiedleń czy eksterminacji bezpośredniej. To musiało ich zaskoczyć. Nadchodził zupełnie inny reżim.
Do połowy września nie działo się właściwie nic. Niemiecka armia ominęła Wielkopolskę. Co najwyżej dochodziło do aresztowań niemieckich dywersantów czy też rozbrajania lokalnych Niemców. Ludność niemiecka w latach 30. XX wieków gromadziła broń. Szykowali się na powrót tych terenów do państwa niemieckiego. Wielu należało do NSDAP. W akcjach rozbrajania brały udział oddziały Wojska Polskiego i oddolnie ludność cywilna we wsiach. Za to później zapłaciła wysoką cenę. Narażała się lokalnym Niemcom, którzy potem wydawali ich w odwecie gestapo.
Co stało się później?
– Parę tygodni po kampanii polskiej zarząd wojskowy został zamieniony na zarząd cywilny. I zaczęły się rugi. Już jesienią 1939 roku wyrzucano polskich ziemian i bogatszych chłopów z lepszych gospodarstw. Najpierw więc działały pobudki gospodarcze, ekonomiczne.
Wchodziła administracja i mówiła: "Macie trzy dni na spakowanie"?
– To było piętnaście minut do pół godziny. "Wsiadacie na wóz i jedziecie". Wozy podstawiano. Kosztowności nie można było brać, z biżuterii – tylko obrączki ślubne. Poza tym koce, ciepłą odzież i żywność. Niemcy, wkraczając do Wielkopolski, mieli przygotowane listy z nazwiskami. Byli na nich powstańcy wielkopolscy, działacze polityczni, działacze społeczni, duchowieństwo, nauczyciele. Wywożono całe rodziny. Oczyszczano gospodarstwa, bo kilka godzin później miały tam wkroczyć rodziny niemieckie przywiezione z innych części Europy, np. Niemcy z Besarabii, Bukowiny, o raczej niskim poziomie cywilizacyjnym. Wchodzili na "ciepłe i gotowe", często mieli już napalone w piecu. Część polskich gospodarzy zostawała na swoim. Ale nie był to dużo lepszy los. Często zdarzało się, że sąsiadujący z nimi Niemcy stwierdzali nagle, że Polacy zostali "na lepszym". Wtedy bezceremonialnie wyrzucali polskich gospodarzy, skazując ich na tułaczkę, i zajmowali ich gospodarstwo. W wersji łagodniejszej przybyli Niemcy stwierdzali, że mają krzywe pole. I tak samo bezceremonialnie wyrównywali je kosztem sąsiedniego polskiego gospodarza. Wywiezione rodziny lądowały w obozach przesiedleńczych. Tam przez kilka tygodni przechodziły kwarantannę, były spisywane, zabierano im resztki majątku i wysyłano do Generalnego Gubernatorstwa, dalej na wschód. Ale dochodziło też do natychmiastowej eksterminacji – w miasteczkach rozstrzeliwano tych z okolicy, których uznawano za najniebezpieczniejszych dla niemieckiego panowania.
Ci, którzy zostali, chyba też niezbyt spokojnie gospodarowali?
– Jeśli mieli świnię czy kury, długo się nimi nie cieszyli. Mieli obowiązek dostaw żywności. Mięso podlegało przymusowemu odstawianiu. Decyzji gospodarza zostawiano jego rodzaj. Krowa była cenna ze względu na mleko, raczej ją oszczędzano. Chętniej oddawano wieprzowinę. Nakazem objęte były też pszenica, żyto, ziemniaki. Ale były wyjątki. Nakazem nie było objęte mięso królika i kozina, dlatego na wsi szczególnie rozrosło się pogłowie kóz. Polscy gospodarze znajdowali się pod gigantyczną kontrolą miejscowych Niemców. Jak już coś sprzedali, to nie dysponowali gotówką. Zarabiali na specjalne konto, z którego mogli podjąć pieniądze jedynie na to, co zapewniało wzrost gospodarczy – ziarno siewne, paszę. Całe życie opierało się na kartkach na żywność. Rozwinęło się całkiem spore żywnościowe podziemie – gospodarze hodowali w tajemnicy dodatkowe zwierzęta, ubijali je i po cichu robili wędliny. Ale przypłacali to potężnym strachem – za taką "nadprogramowo" ubitą świnię płaciło się niejednokrotnie życiem. To było traktowane jako zbrodnia przeciwko gospodarce wojennej, za którą groziła kara śmierci. W jednej z gablot mamy nawet akt skazania.
Przymus nie obejmował tylko dostaw żywności, ale i pracę. Na czym polegała praca przymusowa?
– Wielu Polaków wywieziono w głąb Rzeszy. Część polskich gospodarzy szła do pracy do gospodarza niemieckiego w charakterze parobków. Po ukończeniu czternastego roku życia wszyscy Polacy mieli obowiązek pracować.
To wszystko można by nazwać przemocą fizyczną. Ale stosowano też inny jej rodzaj.
– Tak, to było na przykład zmuszanie do podpisywania tzw. volkslisty, czyli przyznania się do narodowości niemieckiej. Do jej podpisania zmuszani byli ludzie, którzy by się za Niemców nigdy nie uznali, na przykład pochodzący z mieszanych polsko-niemieckich małżeństw czy spolonizowani Olędrzy. Tę listę podpisało ostatecznie 400 tysięcy osób w tzw. Kraju Warty, w skład którego wchodziła m.in. Wielkopolska. Z pewnością nie można powiedzieć, że to było 400 tysięcy zdrajców. Ludzie bali się o swoje życie.
Dlaczego po prostu nie wpisano wszystkich tutejszych Polaków na volkslistę?
– To był efekt myślenia ideologicznego. Namiestnik Kraju Warty, Artur Greiser, miał doświadczenia z czasów pruskich. Wiedział, że germanizacja ludzi się nie udaje. Że ludzie, nawet będący Niemcami w dokumentach, w sercach zostają Polakami. Wychodził z założenia, że prawdziwa germanizacja może się odbywać tylko po wysiedleniu autochtonicznej ludności polskiej. Część ludzi była więc wysiedlana do Generalnego Gubernatorstwa czy wywożona na roboty daleko do Niemiec. Jednocześnie część niemieckich decydentów zdawała sobie sprawę z tego, że te ciągłe przesiedlenia wpływają negatywnie na produkcję żywności. Tymczasem od Kraju Warty oczekiwano odegrania roli spichlerza Niemiec. Typowa nazistowska kwadratura koła.
Ile Polacy zarabiali u Niemców?
– Trudno było mówić o zarobku, to były raczej racje głodowe. Zresztą i tak niewiele można było kupić wtedy w sklepach, bo obowiązywały kartki – tłuszczowa, na ziemniaki, na jajka. Swoich jaj nie wolno było posiadać.
Na zdjęciach widzę walące się wiejskie chałupy w zestawieniu ze schludnymi. O co w tym chodzi?
– To planowa propaganda niemiecka. Niemcy starali się wykazać, że ich przybycie i przejęcie wszystkiego z rąk polskich i żydowskich było zrządzeniem opatrzności. Że teraz to, co "stare, zmurszałe, kryte strzechą", podźwigną do wzorcowych gospodarstw. Wielkopolska wieś wyglądała w rzeczywistości dużo lepiej. Ale tak indoktrynowano Niemców na całe lata przed wojną. Od września 1939 roku polskie wsie palono – zresztą przy okazji o podpalenie oskarżano Polaków – a potem wznoszono nowe budynki.
Czasem mówi się o tym, że ziemie zaboru pruskiego wiele straciły, ale coś zyskały na pruskim panowaniu. Tego nie można powiedzieć o wsi pod okupacją w czasie drugiej wojny światowej.
– Absolutnie. To była totalna eksploatacja. Wielkopolskie wsie miały być spichlerzem III Rzeszy. Dostarczano do niej po kilkaset tysięcy ton zboża czy ziemniaków rocznie. W marzeniach nazistów Kraj Warty miał stać się krainą niemieckich chłopów i społeczności jednolitej rasowo, duchowo i politycznie. Ich marzenia, na szczęście, nigdy się nie ziściły.
Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiała Karolina Kasperek