Dziewiętnasty odcinek powieści sensacyjnej Józefa Ignacego Kraszewskiego „Sprawa kryminalna”
– Któż to wie! – szepnęła Wychlińska. – Gdyby ktoś w tym rodzaju, przypominający choć w części poczciwego Daniela... Leokadya dochodzi trzydziestu...
– A! Tak! Tak, ja to dawno policzyłam – przerwała Benigna. – Biedne dziecko, tyle lat zmarnowało. Na konkurentach pewnie jej tu zbywać nie będzie. Wszyscy wiedzą, bo ja się z tym nie taję wcale, że majątek mój cały, wyjąwszy legata*, spada na nią... Panna ślicznie wychowana, miła...
Z tą rozmową sióstr między sobą pierwszy wieczór w Borkach się skończył. Nazajutrz tryb życia zwykły szedł dalej – z tą różnicą, że wszystko, co żyło, wysilało się na zabawienie Leokadyi, na wymyślenie jej rozrywek. Obie panny Orzymowskie, panna Felicya – wszyscy aż do kapitana Złomskiego starali się odgadnąć jej gusta, uprzedzać życzenia. Ciotka nie opuszczała jej prawie na chwilę, badając z twarzy uczuć i śledząc, czy wyraz jej posępny nie schodzi powoli... Pierwszy tydzień minął, a pani Pstrokońska pocieszać się tym mogła, że rzeczywiście Leokadya odżyła u niej i na nowo rozpromieniała. W drugim jakoś tygodniu wieczorem kapitan Złomski zwiastował, że obok Borków znajdującą się wioskę rządową zadzierżawił ktoś z Mazowsza.
– A ponieważ Rakowo z nami graniczy, nowego mieć będziemy sąsiada...
– Któż to taki? – zapytała gospodyni. – Nie wie pan, jak się zowie? Stary? Młody? Z familią?
– Trochę wiem, a wiele jeszcze dobadać się nie mogłem – odparł Złomski, który miał sobie za obowiązek donosić o tym, cokolwiek się zdarzyło w sąsiedztwie. – Jeszcze tego pana nie znam. Mówili mi ludzie, że nie stary, ale też nie młokos, a wygląda przyzwoicie. Ponoć kawaler, więc na nasze panny strach.
Spojrzał na pannę Felicyę i Orzymowskie, które się poczerwieniły, a, co mu za złe miała gospodyni, znać rzucił okiem niepotrzebnie i na pannę Leokadyę, bo i ta upiekła raka.
Wiadomostka ta zresztą, rzucona od niechcenia, przeszła, nie czyniąc wielkiego wrażenia na nikim. – Ciocia Pstrokońska zajęta była właśnie odprawieniem koni i ludzi i całego dworu z Murawiec nazad do domu. Chciała zatrzymać Leokadyę na całą zimę, napisała list do prezesa, krzątała się około ubezpieczenia tej podróży, bo stary bardzo był troskliwy o konie i powozy. Należało więc kogoś dać do dozoru i wybór padł na kapitana. Co śmieszniej, służąca panny Leokadyi, jedyny szczątek wyprawy jej z Murawca, przyznała się, gdy na dłuższy tu pobyt się zaniosło, że rada by powrócić, gdyż się po Bożym Narodzeniu za pana Brauna za mąż wybiera. Tak więc nie pozostał w Borkach nikt z tych, co tu przybyli z ciocią Wychlińską i panną Leokadyą, nad czym one jakoś niewiele ubolewały.
Prezesowi to porwanie córki wytłumaczono w listach, które pani Pstrokońska, Wychlińska i sama Leokadya wyprawiły przez kapitana. Pani Benigna dała do zrozumienia Złomskiemu, że jeśliby uważał pobyt swój w Murawcu miłym lub potrzebnym staremu, może tam, ile zapragnie, pozostać, za co mu pani wdzięczną będzie.
W miejscu kapitana nastręczył się do nadzoru we dworze porządku z bliskiego miasteczka dawny protegowany pani Benigny, niejaki Sochaczewski, również ekswojskowy, serdeczny człek, poczciwy i szlachetny, ale zbyt podobno z kieliszkiem w ścisłych zostający stosunkach.
Dawno bardzo pragnął on przejąć funkcyę kapitana na dworze swej dobrodziejki, jak ją nazywał, i chwilowo powołany postanowił dołożyć wszelkich usiłowań, aby poprzednika zakasować. Panią Benignę uroczystą swą miną, służbistością i polowaniem na nowiny bawił niezmiernie.
Trzeciego dnia po wyjeździe kapitana Sochaczewski przystawił się do obiadu w bardzo dobrym humorze. Siedli do stołu, zwykłe pytanie:
– Co tam słychać, panie Sochaczewski?
(cdn.)
SŁOWNIK
[*] legat (łac.) – zapis testamentowy.