Dzwonek Pierwszy miesiąc prenumeraty za 50% ceny Sprawdź

r e k l a m a

Partner serwisu

Felczer – chrzcił w karetce, zszywał języki

Data publikacji 16.02.2020r.

Dziś to już wymierający zawód, którego nie uczą. A w Polsce zostało ich niewiele ponad siedmiuset, z czego praktykuje dwustu kilkudziesięciu. Jednym z nich jest Leopold Pysz – emerytowany felczer z Lwówka Śląskiego.

Urodził się w 1939 roku w Stanisławowie na terenie dzisiejszej Ukrainy. Stamtąd z rodziną trafił na Ziemie Odzyskane.

– Kiedy tu przyjechaliśmy po wojnie, UB posadziło mojego ojca na Kleczkowskiej we Wrocławiu. Wrócił po trzech miesiącach. Mama musiała sprzedać jałówkę, żeby przetrwać i wyżywić naszą gromadkę – wspomina Pysz.

Potem zrobili go wójtem gminy, burmistrzem w Lubomierzu, jeszcze później we Lwówku. W 1953 r. Leopold stracił matkę, którą zabił UB-owiec. Dlaczego? Przez przypadek, dla postrachu, dla żartu. Odtąd ojciec sam wychowywał jego i pięcioro rodzeństwa. Miał wtedy 14 lat.

Z Pysza nic nie będzie
– Skończyłem Państwowe Liceum Felczerskie w Kłodzku. Potem miesiąc wakacji, a 1 sierpnia 1957 roku zacząłem pracę w pogotowiu ratunkowym we Lwówku. Wsadzili mnie w karetkę i nikogo nie obchodziło, co robię. A zaledwie miesiąc wcześniej skończyłem osiemnaście lat. Mnie się nawet nie marzyło, że będę kogoś leczył. Byłem gówniarz, ale wiedziałem, że jak coś przegapię to zaszkodzę człowiekowi – mówi Leopold Pysz.

W dzieciństwie był ministrantem i chciał zostać księdzem. Albo marynarzem. Zdawał nawet do szkoły morskiej, ale ze względów zdrowotnych nie przyjęto go. Los felczera wiele razy i w różny sposób splatał się z losami lokalnej społeczności, ale zwykle w karetce, przychodni albo w domach chorych.

– Nasza wychowawczymi w szkole mawiała: „Z Pysza nic nie będzie”, a po kilku latach leczyłem ją i jej męża, wnuki i prawnuki. Leczyłem też kolegów i koleżanki ze szkoły, odbierałem u nich porody – opowiada Leopold.

Sytuacja służby zdrowia w latach powojennych była trudna. Nie było komu ani czym leczyć. W rejonie, gdzie pracował, było tylko trzech felczerów – we Wleniu, Pławnej i Zbylutowie. Dlatego pracował w pogotowiu, w przychodniach i dyżurował w szpitalu, bywało, że na siedmiu oddziałach równocześnie.

Do porodu, do chrztu
– Nie tak jak teraz, gdzie na każdym oddziale jest jeden lekarz i jeszcze nie do końca wszystko wie i umie. Taki czas był, że trzeba było robić wszystko, a ja robiłem rzeczy, których wielu lekarzy nie potrafiło. Asystowałem przy operacji. Pamiętam jak przywieźli nieprzytomną pacjentkę z urazem głowy, głowa opuchnięta, jak bania. Operował dyżurny chirurg, który nie był jeszcze chirurgiem, i ja. Zrobiliśmy operację. Pacjentka żyła jeszcze 20 lat. Zmarła dlatego, że w domu pękła rura od gazu. Otruła się. Narkozę kapało się na gazę. W czasie którejś operacji chirurg powiedział: „Kapnij troszkę, bo mi flaki wychodzą” – wspomina Leopold.

Dziś z uśmiechem i wzruszeniem robi przyspieszony bilans medycznej działalności. Pięć zszytych dziecięcych języków, najmłodsze miało 5, a najstarsze 12 lat.

– Niedawno spotkał mnie ojciec jednego z nich i mówi: „Skończył prawo i dobrze gada”. A paru tysiącom ludzi zszyłem różnego rodzaju rany – dodaje.

Ale chyba z większym sentymentem wspomina pracę w terenie, gdy jeździł po wsiach.

– Odebrałem w domach 400 porodów, miałem takie szczęście, że ani jedno dziecko nie urodziło się z wadą, a raz nawet bliźniaki. Dawniej ludzie nie lecieli do szpitala z porodem. Tym bardziej rolnicy. Jak dziecko urodziło w domu, nie zabierało się go do szpitala, a rolnicy nie chcieli też iść, bo musieli płacić. Rolnicy nie byli w tym czasie ubezpieczeni. Dopiero za Gierka wprowadzono ubezpieczenia dla nich – relacjonuje Leopold.

Do tego momentu płacili jak za prywatną służbę zdrowia. Na rachunku była kilometrówka, czyli ilość przejechanych do pacjenta kilometrów, 9 złotych za wizytę i 9 złotych za podane leki. To była cena za całą „usługę medyczną felczera”, niezależnie czy jechał do złamanej nogi, ręki, grypy czy porodu. Dopiero jeśli była rzeczywista potrzeba zabierano chorych do szpitala.

– W karetce były trudne warunki, nie było jak pomóc pacjentowi, nie było warunków, sprzętu, wielu leków. Dziecko w karetce mi umierało. Matka płacze, bo nie jest ochrzczone. Miałem wodę utlenioną, ministrantem byłem, wiedziałem, jak się to robi, i sześcioro dzieci ochrzciłem w karetce, wioząc do szpitala. Udało się. Dopiero potem matki ochrzciły je normalnie u księdza – zdradza.

Sen w ostatnim rzędzie
Jeździł do najróżniejszych wezwań. Jak w komitecie była awantura, dzwonili po pogotowie, żeby uspokoić wyrzucanego sekretarza. A jak mąż bił żonę – to też. Na wszystko trzeba było mieć jakieś lekarstwo. Gdy brakowało wszystkiego, a żywności szczególnie, rolnicy pomagali felczerowi i nie dali mu zginąć.

– Kury czekały w kolejce do zabicia, gęsi, indyki, kaczki. Jak bym chciał, to krowę by też przyprowadzili. Wtedy w rękę całowało się doktora i księdza, ja byłem gówniarz, miałem 18 lat. Niektóre panie całowały z radości, w podziękowaniu, w policzek. Ludzie byli wdzięczni. A dla mnie nie było święta czy godzin pracy. Miałem poczucie misji, chory to jest człowiek, który potrzebuje pomocy teraz i tego nie można odłożyć – opowiada emerytowany felczer.

Żeby temu sprostać nie tylko psychicznie, ale i fizycznie, stosował proste zasady w życiu i w pracy. O czwartej rano wychodził na dyżur, zawsze po śniadaniu. Potem nauczył się zasypiać na zawołanie.

– Raz się zdarzyło, że na zebraniu POP siadłem w pierwszym rzędzie i zasnąłem. Kolega powiedział, że ze spaniem trzeba było iść do ostatniego rzędu. I tak robiłem na następnych zebraniach. A pracowało się bardzo dużo. Szedłem w Wigilię na dyżur i wracałem po świętach, bywało, że pracowałem 10 dni z rzędu – opowiada.

W okolicznych przychodniach, gdzie przyjmował pacjentów, też nie było łatwo. Przyjmowało się 30- 40 osób dziennie, ale pamięta rekord, gdy przyjął 82 pacjentów. Felczer był wtedy ważną personą, dlatego musiał być przewodniczącym związków zawodowych, kierownikiem pogotowia czy radnym.

– Dziś mam satysfakcję, bo ludzie ciągle mnie pamiętają i zaczepiają, żeby zapytać, czy doktor dobrze ich leczy. Przez te lata byłem chyba w każdym domu w powiecie – wyznaje Leopold.

W Rejestrze Felczerów prowadzonym przez Naczelną Radę Lekarską jest ponad 220 felczerów wykonujących zawód na terenie RP, pozostali wpisani do Rejestru nie wykonują zawodu.

– Liczba felczerów spada. NRL dopuszcza do wykonywania zawodu tylko około 10 nowych felczerów rocznie. Wynika to z faktu, że w Polsce od wielu lat nie kształci się już felczerów, a felczerzy przybywający z zagranicy muszą uzyskać potwierdzenie swoich kwalifikacji w drodze decyzji administracyjnej polskiego Ministra Zdrowia. Wykształcenie jest zdobyte poza granicami Polski (najczęściej na Ukrainie) i jest weryfikowane przez polskiego Ministra Zdrowia – informuje Rafał Hołubicki Rzecznik Prasowy Naczelna Izba Lekarska. – NRL nie prowadzi statystyk, czy felczerzy wykonują zawód na wsi, czy w miastach. Można jedynie zaobserwować, że ci, którzy niedawno zdobyli prawo wykonywania zawodu w Polsce, najczęściej poszukują zatrudnienia w miastach.

Artur Kowalczyk

r e k l a m a

r e k l a m a

Zobacz także

r e k l a m a