Dzwonek Pierwszy miesiąc prenumeraty za 50% ceny Sprawdź

r e k l a m a

Partner serwisu

JÓZEF IGNACY KRASZEWSKI Sprawa kryminalna (odc. 20.)

Data publikacji 16.02.2020r.

Dwudziesty odcinek powieści sensacyjnej Józefa Ignacego Kraszewskiego „Sprawa kryminalna”.

– Co tam słychać, panie Sochaczewski?

– Nic, pani dobrodziejko. Ja jestem tak nieszczęśliwy – rzekł, wzdychając – że gdy na zające poluję, to mi tylko sroki drogę zachodzą, a gdy tylko do wilków wolno strzelać, zające siadają się umywać przede mną. Tak i tu, gdy chciałbym nowalijkę jaką dla mojej dobrodziejki ułowić – posucha i nic. A, prawda! Jest chyba ta nowina, że nowy sąsiad nasz z Rakowa, którego przypadkiem poznałem, chciałby pani złożyć swe uszanowanie.

– Jakże się zowie? – spytała pani.

– Podobno Żymiński, jeśli się nie mylę – odezwał się pan Sochaczewski. – Człek co się zowie miły i bardzo uprzejmy, i statecznie wyglądający. A choć dzierżawca, znać, że dosyć majętny, bo koło niego pięknie.

– A dlaczegóż się tak ceremoniuje i wybiera jak czajka za morze? – rzekła gospodyni. – Słyszę o nim od paru tygodni, obiecuje mi się i nie przyjeżdża. Gdy go pan zobaczysz, powiedz, że proszę, iż mu będę rada.

Sochaczewski się skłonił.

– Gotówem umyślnie pojechać – rzekł.

– O! To znowu nie – przerwała pani Pstrokońska. – Panien mam dużo, pomyśli, że go ciągniemy. Wszak kawaler?

– Kawaler, ale już nie tak bardzo młodziuchny, myślę, że lat ma pod czterdzieści.

– A cóż to strasznego dla mężczyzny?! – dorzuciła Wychlińska.

– Ma pani dobrodziejka racyę. Co to dla mężczyzny! Ja jeszcze się czuję, choć dochodzę pięćdziesięciu, zupełnie młodym.

Potarł czuba, rozsunęli się wszyscy, bo czuprynę miał siwą i wyglądał jak burak w śmietanie...

– Dochodzisz pięćdziesięciu! Fanfaronie!* – poczęła gospodyni.

– Tak jest, słowo daję – poprawił się Sochaczewski. – Metryka nic nie zna czy mam takich wiele lat, które się u mnie nie liczą.

– A chyba! – I śmiali się wszyscy z Sochaczewskiego, który im wtórował.

Parę dni upłynęło, ów przyobiecany pan Żymiński nie zjawiał się. Jednego poobiedzia, gdy w saloniku były tylko dwie siostry i Leokadya, oznajmiono gościa...

Wychlińska zerwała się z kanapy i przesiadła w szary kątek, zapewne, żeby się przybyły nie omylił, która z nich jest gospodynią, Leokadya także, nielubiąca nowych znajomości, powoli usunęła się sprzed okna. Dnie były już krótkie i mrok przedwieczorny panował w pokoju, bo było pochmurno.

W progu ukazał się słusznego dosyć wzrostu mężczyzna, bardzo szykowny, który rzuciwszy okiem po salonie, chwilę się jakoś wstrzymał, jakby onieśmielony, potem podszedł grzecznie do gospodyni, która postąpiła kilka kroków na jego spotkanie.

– Daruje mi pani, że się jej sam przedstawić muszę – odezwał się miłym, ale drżącym nieco głosem. – Nie miałem nikogo, kto by mnie do domu jej wprowadził, a chciałem mieć zaszczyt złożyć jej moje uszanowanie. Jestem dzierżawcą z Rakowa, o którym zapewne pan Sochaczewski już wspomniał.

Pani Pstrokońska spojrzawszy nań i widząc sympatyczną twarz i postać (co u niej wiele znaczyło, bo w pierwsze wrażenie wierzyła bardzo), podała mu rękę uprzejmie i przedstawiła siostrę i Leokadyę kryjące się w cieniu...

Pan Żymiński skłonił się im z daleka tylko i przysiadł do gospodyni.

Myli się częstokroć człowiek, który nawykł w nowych znajomych szukać raczej pożądanych niż nienawistnych zjawisk, zawodzą sympatye pierwsze, ale często też, zwłaszcza to, co wstręt obudzą, usprawiedliwia później zupełnie instynktową odrazę.

Pani Benignie nowy sąsiad podobał się niezmiernie. Chociaż z początku zdawał się, mimo dojrzałości swej, onieśmielony jak młokos i w głosie nawet jego czuć się dawało śmieszne w tym wieku drżenie, a ze wzrokiem jakby nie wiedział co zrobić, później nieco nabrał odwagi. Rozmowa się potoczyła raźnie, wesoło, swobodnie, a gospodyni znalazła w nim człowieka wykształconego, dowcipnego, z taktem – słowem niespodziewane i miłe dla sąsiedztwa zjawienie...

Wychlińska i Leokadya nie mieszały się zupełnie do rozmowy – chociaż parę razy zaczepiła je, chcąc do niej wciągnąć pani Benigna, nie odezwały się i nie zbliżyły. Szczególniej Leokadya w głąb sofy w kątku wsunąwszy się, z głową spuszczoną na piersi, z rękami złożonemi, wydawała się jakby przestraszoną i zmieszaną. Ciocia Wychlińska poruszała się, spoglądała na nią – odkaszliwała i pozostała neutralną.

Po godzinie rozmowy o Warszawie, o nowych książkach, bo to była ta chwila, gdy nowa szkoła romantyczną zwana, właśnie występowała i powszechne obudzała zajęcie, gdy Dmochowski*, Wężyk*, Koźmian*, walczyli przeciwko młodym... a Morawski* starał się dwa obozy przejednać... Pan Żymiński wstał i zabierał się pożegnać panią Pstrokońską.

– Ale to nie w mieście, miły sąsiedzie – przerwała mu gospodyni wesoło. – Na wsi tak krótkie odwiedziny nie uchodzą, ja ich nie przyjmuję. Jedzie się parę godzin po złej drodze, aby parę kwadransów zabawiwszy, na powrót znowu dwie godziny wlec się do domu – gra nie warta świecy. Połóżcie ten kapelusz, zostańcie na herbacie i na wieczór, bez ceremonii, uczynicie mi przyjemność – proszę... Wszak nie boicie się powrócić po ciemku i nic wam zresztą nie przeszkadza zanocować u mnie. Nie róbcie ceremonii.

Żymiński się zawahał mocno, ale szczere, uprzejme wyrazy gospodyni przemogły – i został. Wkrótce potem podano światło, a że herbatę przyspieszyć kazano, wszyscy przeszli do salonu.

Tu całe się towarzystwo znalazło... A panny dosyć ciekawemi oczyma zmierzyły zapowiedzianego im kawalera. Przy świetle wydawał się on jeszcze młodym, ale już nie młodzieńcem. Twarz miał wąską, poważną, piękną i uśmiech łagodny, sympatyczny. Czy to jednak, że nie był nawykły do większego towarzystwa, czy że się w tym domu tak pańsko wyglądającym po raz pierwszy znajdował – na swój wiek wydał się wszystkim zbyt nieśmiałym i pomieszanym, a jednak z rozmowy, którą pan Majdanowski może dla wybadania go, zręcznie zawiązał, okazywało się, iż wcale nowicyuszem nie był, wiele świata widział, znał ludzi wielu, podróżował po całej Europie, nieobcym był w lepszych towarzystwach po stolicach.

Ze wszystkich względów winszowała sobie takiego sąsiada pani Pstrokońska, bo się wcale kogo innego spodziewała w ubogim dzierżawcy. Dziwiło ją też, że pani Wychlińska, zwykle pomagająca chętnie w rozmowie, siedziała milcząca z oczyma spuszczonemi, zajęta zbieraniem prószynek bułki po serwecie, a Leokadya odwracała się, jakby ze wstrętem i ani nawet spojrzała na nowego gościa, chociaż go wypadło przy niej posadzić.

A gdy raz z toku rozmowy przemówić musiał do niej, zapłoniła się, zaczerwieniła niezmiernie i ledwie jednym odpowiedziała mu wyrazem.

Za to śliczna panna Felicya i śmiałe a wesołe siostrzyczki, panny Orzymowskie, zaczepiały go śmiało... Nie pamiętał od dawna milej spędzonego wieczoru w Borkach... a gdy po długo przeciągnionej herbacie pożegnał Żymiński panią Pstrokońską i towarzystwo zostało same, gospodyni nie mogła się powstrzymać od wykrzyknika.

– Cóż to za miły i sympatyczny człowiek! Siostra Wychlińska tylko i Leokadya poznać się na nim nie chciały...

Wszyscy do dworu należący, nawet panny, potwierdziły zdanie o nim gospodyni.

– Nawet uczony, dalipan – odezwał się profesor Palcewicz. – O czym go zagadnąć, wszystko zna! Dużo czytał... Smutno mi tylko, że pewnie na dzierżawie straci, bo tacy ludzie do gospodarstwa nie są stworzeni...

Sochaczewski także chwalił, nie sprzeciwiał się i ks. Szura, nie przeczył pan Majdanowski. Ostatniemu tylko nie w smak było, że prawie wszędzie tam gdzie i on podróżował i znał krajów tyle.

– O! Już niech sobie co chce myśli – śmiejąc się, dodała gospodyni – nawet że go do moich panien ciągnę, nie dam mu się wodzić w Rakowie, musi mi być częstym gościem.

(cdn.)

r e k l a m a

r e k l a m a

Zobacz także

r e k l a m a