Zaczął się wyścig do Pałacu Prezydenckiego. My nade wszystko apelujemy, aby rolnicy i pozostali mieszkańcy wsi czynnie uczestniczyli w kształtowaniu ustroju demokratycznego w Polsce. Przekładając to na nasze, aby głosowali w nadchodzących wyborach za pomocą kartki wyborczej a nie nogami. Natomiast wszystkim kandydatom na Urząd Prezydenta RP, a przede wszystkim ich wybitnym specjalistom do spraw wyborczej agitacji pragniemy podrzucić garść rzeczowych informacji. Otóż w nierolniczej części społeczeństwa bardzo mocno jest zakorzenione przeświadczenie, że polski rolnik żyje nader dostatnio, bo ciocia Unia daje mu za bezdurno tysiące euro, a przecież praca na roli nie jest zbyt ciężka.
W myśl popularnego jeszcze za komuny przysłowia: „Chłop śpi a zboże mu samo rośnie”. A więc pamiętajcie drodzy sztabowcy, że ojcowie założyciele Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej, która następnie przekształciła się w Unię Europejską, wymyślili Wspólną Politykę Rolną, której istotnym elementem są dopłaty dla szeroko rozumianego rolnictwa, aby konsumentom z państw członkowskich zapewnić tanią i dostępną żywność, a także, aby stworzyć realne bezpieczeństwo żywnościowe obywatelom europejskiej Wspólnoty. Czyli nie chodzi tutaj o dopłaty do rolnictwa, ale o dopłaty do konsumenta. Taka jest prawda.
Ale jak się naprawdę żyje i pracuje polskim rolnikom? – Najbiedniejsi Polacy to rolnicy i renciści – podał Główny Urząd Statystyczny! Jak wynika z danych GUS, rocznie na każdą osobę w gospodarstwie rolnym przypada 12,8 tys. zł dochodu (netto). W rodzinach pracowników z miast to 22 tys. zł. Przeliczmy te pieniądze na miesiące. Wychodzi 1066 zł u rolników i 1833 zł u pracowników. Biedniejsi niż rolnicy w Polsce są tylko renciści. Nie tylko w Polsce, ale i w całej Europie coraz silniejsze są głosy, że trzeba przestać dotować rolnictwo. Że tym pazernym chłopom nigdy dosyć. Jeśli państwo przestanie wspierać rolnictwo i tereny wiejskie, to zamienią się one w regiony nędzy, a podziały między Polską A i B jeszcze się pogłębią. Efekt będzie taki, że ludzie wyemigrują albo za granicę, albo do dużych miast tylko pogłębiając ich problemy z drożyzną na rynku mieszkaniowym i komunikacyjne. No i rolnicy staną się biedniejsi od rencistów.
Świętej pamięci Andrzej Lepper mawiał, że „nie ważne jak o tobie mówią, byle nie przekręcali nazwiska”. Mamy w Brukseli europosłankę, która zdaje się wyznawać tę zasadę i zgłasza różne absurdalne projekty, pewnie po to, aby przyciągnąć uwagę mediów. Otóż z inicjatywy m.in. Sylwii Spurek, w Parlamencie Europejskim odbyła się niedawno dyskusja na temat podatku od mięsa. Ma on ograniczyć jego spożycie, a co za tym idzie, zmniejszyć produkcję gazów powodujących globalne ocieplenie. Mamy nadzieję, że posłance Spurek i jej „zielonym” kolegom nie uda się przeforsować takiego podatku. Zniszczy on produkcję w Europie i doprowadzi do uzależniania naszego rynku od dostawców z Ameryki Południowej i Stanów Zjednoczonych. O tym, że nie są to czcze pogróżki świadczy lawina nagłaśnianych analiz, które uruchomił incydent w PE. Wszystkie zmierzają w jednym kierunku: walka z ociepleniem klimatu wymaga ograniczenia produkcji mięsa. Niektóre kraje, nawet te nienależące do Unii, mają już swoje szacunki, liczby gospodarstw, których likwidację wymuszą nowe rozwiązania. Na przykład Norwegowie policzyli, że u nich pracę straci 5000 rolniczych rodzin. A w Polsce gra idzie o setki tysięcy miejsc pracy w gospodarstwach i w zakładach przetwórczych.
Jak na razie nie mamy dobrych informacji dla producentów mleka. Są w Polsce mleczarnie, które odczuwają zastój w handlu z Chinami! Wszystkiemu jest winna epidemia koronawirusa. Ale w innych państwach, także w tych z UE, te straty są jeszcze większe. Jest bardzo realne, że wszystkie te nadwyżki, dotyczy to też innego rodzaju produktów żywnościowych, zostaną ulokowane na unijnym rynku. Bo Unia najlepiej płaci. Polskie mleczarstwo ratuje eksport, którego wartość od trzech lat niezbyt dynamicznie wzrasta. Jak ten eksport stanie, to rodzimy rynek, którym rządzą wielkie sieci handlowe, ulegnie załamaniu Za co zapłacą zakłady przetwórcze, czyli rolnicy. Może zbytnio demonizujemy złą rolę sieci handlowych? Wszak jeden z finansistów, który z czwartku na piątek stał się wpływowym urzędnikiem twierdził jednoznacznie: jakby mleczarnie nie zarabiały na handlu wielkościowym, to by nie sprzedawały swoich wyrobów! Nic dodać nic ująć. Chciałbym jednak dodać, że my doceniamy istotne wysiłki ze strony wielkich sieci, które zmierzają do wspomożenia zakładów mleczarskich oraz producentów mleka dotkniętych znacznym wzrostem kosztów produkcji. Otóż np. gdy cena zbytu danego produktu wynosi 3 złote, to 1-groszowa podwyżka ma zrekompensować ów znaczny wzrost kosztów produkcji zarówno w zakładzie, jak i w zagrodzie. Wobec tego idziemy na całość i pytamy: czy ta podwyżka nie może być o 100 procent większa i wynieść dwa grosze?