– Proszę, w 2014 roku dostaliśmy w Szreniawie pod Poznaniem pierwsze miejsce w kategorii „Wypiek bożonarodzeniowy”. Wie pani, dyrektor zawołał mnie i poprosił, żebyśmy już nie sprzedawali tyle tych naszych ciasteczek, bo za dużą konkurencję robimy – mówi Jan i pokazuje oprawiony dyplom.
A po chwili przynosi z kuchni reklamówkę, w której pobrzękuje metal. Zaglądam, a tam kilkadziesiąt aluminiowych foremek w kształcie połówek orzecha włoskiego. To z nich wychodziły bezkonkurencyjne orzeszki. Połówki kruchych ciasteczek spajała pyszna orzechowa masa. Gospodarz zdradza, że te foremki dawno temu ściągał gdzieś z Ukrainy.
Aniołek z wachlarzem
Jan ma 80 lat. Mówi, że był i rolnikiem, i krawcem, i stolarzem, i rzeźbiarzem. A jego historia zaczyna się w małym Głęboczku pod Tarnopolem. To przedwojenne Kresy, a dziś – Ukraina.
Głęboczek był dużą wioską – 1060 numerów. Ukrainiec mieszkał obok Polaka, a czasem Polak dawał schronienie Żydowi. Rodzice Jana w czasie wojny w stodole przez pół roku ukrywali małżeństwo lekarzy ze Lwowa z dwunastoletnią córką. Nie znali nawet ich imion. Któregoś dnia rodzina powiedziała, że musi iść dalej. Jan nie wie, co się z nimi stało. A potem przyszedł styczeń 1944 roku.
– 11 stycznia będziem pamiętali, gdy do Głęboczka bandery wpadali, i tak pobili, tak pomordowali, nasze zagrody popiołami starli – śpiewa na całkiem żwawą melodię o wydarzeniach, które pamięta.
Choć kiedy uciekał z rodziną z Głęboczka, miał ledwie cztery lata. Na dowód niezwykłej pamięci przytacza swoją jedyną wycieczkę na Ukrainę.
– To było siedemnaście lat temu. Weszliśmy do muzeum i widzę obraz. Pytam dyrektor, ale ona mówi, że nie wie, skąd go mają. A ja na to, że to obraz Matki Boskiej z naszego kościoła. Pamiętam, jak wisiał w bocznym ołtarzu. Matka Boska z Dzieciątkiem, a Dzieciątko miało lilijkę. Trzy aniołki, a jeden z wachlarzem – mówi i wzrusza się.
Z Głęboczka uciekli do Borszczowa, a potem w Lubelskie, do wsi Biszcza. Stamtąd w grudniu 1945 roku trafili do Wichowa na Ziemiach Odzyskanych. Zamieszkali w zabudowaniach starego pałacu. Janek tuż po wojnie zachorował na ciężkie zapalenie opon mózgowych, a potem nauczył się w rok po niemiecku, bo w ich domu jeszcze przez dwa lata mieszkała niemiecka rodzina.
– Dobrze się nam razem żyło. Niemka była akuszerką, nie było tu wtedy lekarzy. Jej mąż zginął w czasie wojny, a potem wyszła za Polaka – wspomina Jan.
Krawiec rekordzistą
Jako dziecko nauczył się prowadzenia pasieki. Sam budował ule. Skończył podstawówkę, trafił do technikum, ale szybko z niego zrezygnował. Nie wrócił do niego. Zamiast tego trafił do warsztatu krawieckiego. Skończył kurs i przez kolejne dziesięć lat szył płaszcze, marynarki, spodnie.
– Miarę zdejmowałem. Ale, oczywiście, nie ze wszystkiego – żartuje i ubolewa, że kiedyś to z dużo lepszych materiałów szyto.
Nieźle mu szło, ale wolał pracę przy pszczołach i w polu. Doczekał się tam nawet niemałych sukcesów.
– PGR w niedalekim Chodkowie był najlepszy w całym Zielonogórskiem. A ja postanowiłem udowodnić, że jestem jeszcze lepszy. Była u mnie komisja. I okazało się, że zbieram 5 ton z hektara – wspomina i pokazuje dyplom przyznany w 1973 roku uchwałą Rady Ministrów.
Miały być z tego nie lada emerytury. Dziś po tamtym sukcesie został mu tylko kawałek papieru i wspomnienie.
Na dobre zarzucił krawiectwo, ożenił się i poświęcił pracy na roli i przy pszczołach. Sto dwadzieścia uli i setki litrów miodu były jego prawdziwą dumą. Któregoś roku ojciec Jana wyjechał na krótki pobyt do sanatorium w Dukli. I wrócił z całym tartakiem.
– Ojciec pojechał się leczyć, a wrócił z kompletem maszyn. Zaczął się nowy etap w moim życiu. Zacząłem od przecierania desek. A potem, w przerwach, zacząłem rzeźbić: talerze, dzbanki, figurki, niewielkie meble. I tak już od 1974 – opowiada.
Czy puszcza pani bąki?
Zapisał się do Stowarzyszenia Twórców Ludowych. Ze swoimi drewnianymi bibelotami zaczął jeździć po jarmarkach w całej Polsce. Jego drewniane zajączki i grzybki kupowali chętnie Niemcy, a nawet brytyjscy żołnierze, którzy stacjonowali niedaleko Zielonej Góry. Ze stoiskiem był nawet w Brukseli. Tam podpatrzył nowe wzory, a potem jako jeden z pierwszych robił je w Polsce. Na dowód przynosi kilka swoich dzieł.
– To jest aniołek. I drugi. A tu jeszcze bocian. I może pani puścić bąka... – mówi Jan, wystawiając drewniane figurki i jednocześnie wprawiając w poważną konsternację.
Z żoną zaczynają chichotać, a on spod stołu wyciąga drewnianą zabawkę, którą każdy z nas w dzieciństwie z lubością wprawiał w obrotowy ruch.
– O, niejedną panią wprawiłem już tym w zakłopotanie. Stoję kiedyś na jarmarku z tymi moimi rzeźbami. Idą dwie młode zakonnice. A ja do nich: „Siostrzyczki, a puszczałyście już dzisiaj bąka?”. One czerwone, a ja pokazuję toczoną zabawkę. Po dwóch godzinach wracają i mówią: „My byśmy tego bąka kupiły” – opowiada Jan.
Rzeźbiarskiego kunsztu nauczył też młodszego z synów, który okazał się szczególnie dobry w maselniczkach. Ale drewniane bibeloty Jana to nie wszystko. Kiedy dwadzieścia parę lat temu drewniane pamiątkarstwo straciło nieco na znaczeniu, zaczął z żoną uczestniczyć w przeglądach kulinarnych.
Facet przy makutrze
– Koło gospodyń wiejskich zaczęło organizować w wiosce kursy gotowania i pieczenia. Ale, proszę pani, kurs – kursem, a w domu praktykę trzeba mieć! Jak się nieraz upiekło, to i świnie nie chciały jeść! Proszę skosztować tego tu makowca. Czasem na święta to 60– 70 sztuk trzeba było piec, bo mówią, że tu nigdzie w okolicy nikt tak dobrego nie robi – mówi Jan i częstuje drożdżowym makowcem.
Wie, na czym polega ciasto drożdżowe. Daje sześć dekagramów drożdży na cztery makowce. Oczywiście też kwaśną śmietanę dla kruchości. I wszystko obowiązkowo na maśle. Mak zaparzony w mleku, z dodatkiem bakalii, orzechów. Drugi makowiec z ciasta ucieranego z kaszą manną i z jabłkami. Jajka ubijane ręcznie. Jan poleca zwłaszcza miodownik, zwany też orzechowcem. Zrobił go na swoim miodzie. A masa budyniowa? Z żadnego tam gotowego budyniu! Jan robi swój, na mleku i żółtkach.
Mówi, że czasem pieką razem z żoną, która go zza pleców instruuje. Jan ma też przydomowy ogródek, w którym uprawia ekologicznie warzywa i owoce. Później z żoną zamyka je w słoikach. Gruszki, jabłka i śliwki suszy – jak robiono to przed laty – nad piecem opalanym drzewem. Robi też domowe wino. Kiedyś sąsiad pochwalił się mu, że ma poniemiecką winorośl, odmiany Kaskada, która usycha na jesionie i od dawna nie rodzi. Jan wziął szczepkę i stał się cud. Dziś pędy rodzą mu tak, że państwo Onyśków są w stanie zapełnić ze 200 butelek. To ciężka praca – Jan sam zrywa grona, potem przepuszcza je przez starą drewnianą tłocznię, żeby wydobyć aromatyczny sok o rubinowym kolorze. Powstaje z niego unikatowe wino, które wlewa do butelek opatrzonych własną etykietą. Winem zachwycają się członkowie rodziny i przyjaciele, ale nawet Francuzi, którzy odwiedzają okolicę. „Wino Domowe” jeździ też do Belgii, Austrii, Niemiec i Włoch.
Karolina Kasperek