r e k l a m a
Prezes nie umiał ukryć mocnego skłopotania.
r e k l a m a
Z wielkiego niepokoju szepnął już ojcu Serafinowi:
Zobacz także
– Święty stan małżeński! – odparł ksiądz. – Moja rzecz skłaniać doń, nie odciągać.
– Ale gdzie sens? – rzekł prezes.
Nie mogli się porozumieć. Ojciec Serafin odszedł, otrząsając się i dając do poznania, że się wcale do niczego mieszać nie chce.
Zniecierpliwiony stary kwaśną już nawet twarz hrabiemu Ottonowi pokazywał, gdyż zdrada z jego strony prawie jawna goryczą go przepełniała... Do siostry też miał urazę niewypowiedzianą. Zamiast grać w maryasza, kładł pasjans przez pół dnia i zżymał się.
Wieczora jednego spotkali się z Benigną oko w oko, sam na sam. Prezes potrzebował się z nią rozmówić, a nie śmiał zaczepić. Długo chodził po pokoju dookoła, ręką bijąc po wszystkich krzesłach i stolikach z kolei, nim stanął naprzeciw siostry i zagadnął:
– Jakże tam z hrabią Ottonem? Widzę, coś niespodzianego się święci? Przyznam się asińdzce, że na starość takiego szaleństwa po niej się nie spodziewałem.
– Jakiego? – zapytała siostra spokojnie.
– A cóż to ma znaczyć to bałamucenie młodszego od siebie człowieka?
– Bałamucenie? Dlaczegoż, pan brat, to tak zowiesz? A jeśli mi się podoba pójść za mąż? Czy prawa nie mam? Był czas, kochany prezesie, gdym się tej myśli całkiem wyrzekła, kochałam Leokadyę jak własne dziecię, chciałam jej szczęścia, byłabym jej oddała wszystko. Dziś Leokadya pewnie za mąż nie pójdzie, szczęśliwą nie będzie, marzenia moje wniwecz obróciłeś. Niechże sobie to wynagrodzę.
– Alboż ja szczęścia dziecka nie pragnę? – zawołał prezes gniewnie.
– Być może, ale sobie to szczęście układasz tak, jak tobie, nie jej, się podoba, takiego ona nie przyjmie.
– Będzie musiała...
– Nie, mój bracie, ona albo za mąż pójdzie wedle serca lub nie wyjdzie wcale.
– A waćpani za hrabiego Ottona?
– Być może! Być może! – dodała Benigna. – Nie wypieram się, podoba mi się.
Gorzko począł się śmiać stary.
– To przedziwne! – zawołał. – Zwłaszcza że tu u mnie ta zmiana dekoracyi nastąpiła. Chłopak ma rozum, Borki więcej warte niż Murawiec.
– I kobieta przywiązana niż niechętna i przymuszona – dokończyła, wstając ciocia Benigna.
Na rozmowę tę ktoś nadszedł i prezes zamilkł... Rozbiły się wszystkie jego zamysły. Smutny był i pogrążony w dumaniach. Jedną z przyczyn oporu córki i stałości jej w uczuciu zdawał mu się pobyt pana Daniela w sąsiedztwie. Nie był pewien, czy ciotki nie ułatwiały stosunków, czy nie chodziły listy, czy nie odżywiono tego przywiązania, jakiemi potajemnemi schadzkami. Droga z Murawca do miasteczka, którą ludzie dworscy co dzień po kilka razy za różnymi interesami przebywali, prowadziła przez Orygowce, któż mógł zaręczyć, że listów nie wozili i nie oddawali odpowiedzi? Mająca zwierzchni nadzór nad gospodarstwem Wychlińska wysyłała stajennych i dysponowała niemi. Kręcili się oni nieustannie od jej pokoju do folwarku. Prezesowi szpiegostwo nie było łatwe, ale we dworze zawsze się znajdzie kim posłużyć.
Stary przyjął był niedawno ekonoma nowego, uniżonego pochlebcę, jacy się rzadko trafiają. Na niego rzucił okiem, chcąc swe podejrzenia sprawdzić. Upokarzało go tylko, że się musiał do takich środków uciekać, ale miłość rodzicielska tłumaczyła go i rozgrzeszała. Długo się z sobą pasował, na ostatek, nie radząc nikogo, kazał ekonoma Szajkowskiego zawołać. Szajkowski był typem oficyalistów, którzy za prawidło sobie mają słabości pańskie wypotrzebowywać. Wiedział on, że ten rodzaj kontraktu z panem największą bezkarność zapewnia, i szukał tylko zręczności, ażeby jaśnie wielmożnemu do humoru jego usłużyć. Pokora, służbistość, uległość, przewidywanie myśli były dlań narzędziami do zjednania zaufania, a to posłużyć miało do zapewnienia sobie osobistych korzyści. Prezes mało go jeszcze wypróbowywał, ale był pewnym, że im bardziej niezwyczajnej rzeczy zażąda, tym ona pilniej będzie spełnioną.
Szajkowski stał u drzwi w postawie żołnierza – wyprostowany, głowa do góry, ręce spuszczone.
– Co jaśnie pan każe?
– Słuchaj, waćpan... Delikatnej zażądam posługi, ale mam w nim ufność.
– Jaśnie pan może być pewnym, że nie zawiodę.
Zbliżył się do niego prezes, biorąc go za guzik od sukni.
– Rzecz jest taka... Mam powody posądzania dworskich ludzi, że niepotrzebne kartki, świstki, korespondencye babskie do... do Orygowiec i z Orygowiec tu wożą.
– To może być – szepnął Szajkowski. – Wszelako ja o tym nic nie wiem.
– Życzyłbym sobie jedno z takich pism mieć w ręku!
– Będziemy się starali... ale jak? Jak?! – zamruczał Szajkowski. – Przy tem, jaśnie pan, jeśliby się przez to przyszło komu narazić i zrobić sobie nieprzyjaciół, sługę swego zechce mieć na względzie.
Prezes poklepał go po ramieniu.
– To się rozumie, ale trzeba mi złapać, trzeba przejąć.
– Postaramy się – rzekł Szajkowski. – Tylko to może zabierze czasu.
– Będę cierpliwy, ale – sza! – Palec na ustach położył.
– A już to wiadomo – szepnął ekonom, do kolan się skłonił i wyszedł szybko.
Uspokoiło nieco prezesa to, że coś przeciwko spiskującym przedsięwziął, wyszedł do pokojów z troszkę lepszą miną, a że znowu znalazł hrabiego Ottona przy pani Benignie, trochę z nich żartować sobie zaczął...
Wieczorem wziął wprost już gościa na spytki.
– Asińdziej, panie hrabio, więcej, widzę, bierzesz się coś do starych niż do młodej.
– Od panny Leokadyi tak wyraźne odbieram oznaki obojętności, a nawet niechęci, ile razy jestem natarczywszym nieco, że z największym bólem muszę się cofnąć i wyrzec wszelkiej nadziei – odezwał się Otton, wzdychając.
– Tak dalece! – mruknął prezes. – Cóż, zmieniasz cel, widzę?
– Być może...
– Wiesz, ile ona ma lat?
– A! Panie prezesie, dobrodzieju! Najfałszywszą w świecie rzeczą są metryki, lata na papierze nic a nic nie dowodzą. Twarz najlepszą metryką. Co mi tam!
Prezes zmilczał, lecz od tej chwili ostygł już zupełnie dla hrabiego Ottona, a w duszy uważał go za coś na kształt zdrajcy.
Kilka dni Szajkowski nie ukazywał się wcale i nie donosił o niczem. Wtem, gdy już stary i jego niedołęgą miał ochrzcić, wpadł jednego rana impetycznie ekonom, obejrzał się po pokoju i dał znak prezesowi, który do drzwi przybiegł prawie.
– A co?
– Jest, jaśnie panie...
– Co?...
– List, jaśnie panie...
– Z Orygowiec?
– Nie. Do Orygowiec pisany... Miałem oko na Kuźmę, bo zawsze od niego kminkówkę było słychać... Gdy wychodził od pani Wychlińskiej i zabierał się w stajni konia kulbaczyć, napadłem, zamknąłem go w masztarni, kazałem się rozebrać do koszuli... List był za pazuchą... Ale to, proszę jaśnie pana, nie koniec, chłopiec taki zuchwały, że się do mnie porwał, chcąc mi go odebrać. I ja sam, proszę jaśnie pana, musiałem się z nim borykać. Musi też być ukaranym przykładnie.
Prezes rękę wyciągał po list, który Szajkowski mu wręczył... ani już chciał słuchać, co mówił dalej, poklepał go po ramieniu.
– Weź, waćpan, sobie klacz gniadą księdzównę* z łoszęciem*... – To mówiąc, odprawił go, a drzwi zaryglował. Ręka mu się trzęsła... cisnął w niej dowód jawny tego, czego się dotąd tylko domyślał... lecz zarazem czuł upokorzony, że się dopuścił czynu, który w każdym innym sam by potępił.
Spojrzał na kopertę – adresowaną była ręką pani Wychlińskiej do pana Daniela.
– Teraz mi się nie zaprą – rzekł wzruszony. – Teraz mogę im dowieść czarno na białem spisku przeciwko mnie i wyraźnej woli mojej.
Oczy mu błyskały...