r e k l a m a
Tu u nas żadnej zmiany, ta chyba, że hrabia Otton z łaski cioci Benigny, jak mi się zdaje, już mi się nie naprzykrza i nie stara podobać. Być bardzo może, iż ten rodzaj miłych ludzi czyni wrażenie na pewnego rodzaju kobietach i sercach, dla mnie jest to najnieznośniejszy trzpiot, jakiego sobie wyobrazić można. Nie chcę go jednak obgadywać, bo serce ma dobre i nie męczył mnie swym staraniem, jakby, niestety! mógł, mając tak wysoką protekcję. Ojciec niechybnie byłby za nim, choćby dlatego, ażeby raz widzieć mnie już zamężną i szczęśliwą. Ty, jak ja, nie obwiniasz mojego ojca – oboje cierpimy przez niego, a nie chciałabym, abyś w sercu miał doń żal – dla miłości mojej przebaczyć mu powinieneś. To, co czyni, spełnia przez przywiązanie do mnie, do starych zwyczajów i tradycji, z pobudek, które na poszanowanie zasługują. Jestem męczennicą, a nigdym się nań nie oburzała. Była chwila, żem chciała ukradkiem sięgnąć po szczęście potajemnie... tak aby ono jego spokoju nie zamąciło – los nie chciał, rozwiało się wszystko. Jam nigdy też ani się śmiała spodziewać, ażeby się to powiodło, ani roiła, że to możliwe. Szłam z większą obawą niż nadzieją. Smutneż te nadzieje nasze! Ten wysiłek Twój, który cię tyle kosztował zabiegów i trosk, zamiast nam dać skosztować szczęścia, pozbawił nas tego nawet niewinnego, jakiegośmy dawniej kosztowali. A! Czemużeś nie usłuchał mnie, czemuśmy nie cierpieli spokojnie? Jakie to były szczęśliwe czasy w porównaniu do dzisiejszych! Tobie wolno było przyjechać – mnie rzucić wejrzenie, przemówić słowo, a ta biedna miłość nasza żebracza nawykła żyć jednem niczem, tak była sytą temi okruszynami. Dziś pokuta, samotność, cisza... łzy... Ale nie trwóż się – jestem spokojna i Tyś mnie naśladować powinien... Mam dwie tu dusze i serca dwa, które mi moją dolę słodzą... Patrzę w przyszłość z odwagą, stoicką, przeżycia jeszcze długich lat... z tym samem uczuciem, które już drugim przyświecało..."
r e k l a m a
– Biedne dziecko! Biedne dziecko!
Zobacz także
List, który miał służyć za podstawę sprawy o zdradę, który mu miał dać broń przeciwko własnemu dziecięciu, zamiast gniew pomnożyć – nie wiedzieć, jakim dziwnym sposobem – go rozbroił. Stary nie poznawał sam siebie. Smutek go ogarnął...
Na ścianie wisiał portret nieboszczki jego żony, którą kochał czule. Oczy jego padły nań i wzdrygnął się ze strachu jakiegoś, czytając w nich jakby wyrzut za te męczarnie, które dziecięciu zadawał.
Siadł i zaczął się modlić i płakał. Złamany był, a niepewien, co pocznie. Ta rezygnacja ostygła, która wiała z listu Leokadyi, była dlań przykrzejszym wyrzutem niż narzekanie.
Córka go rozumiała... Przebaczała mu, on dziecięcia ani zrozumieć, ani mu umiał przebaczyć. Zamęczył ją żelazną wolą swą, uporem.
Oczy żony z drugiego świata zdawały się go pytać: "Coś zrobił z mojem dziecięciem?".
Ludzie takiego jak prezes charakteru, nawet gdy staną już u krańca, o który albo się rozbić lub zawrócić od niego muszą – nie łatwo zmieniają drogę i ulegają wrażeniu. Sercu też swemu prezes nie chciał być posłusznym, głośniej nad nie mówiły głosy przebierające się za natchnienia obowiązku i prawdy. Przed sobą był wytłumaczonym, ale i córka była uniewiniona tą miłością długą, stałą, cichą i zrezygnowaną. (cdn.)