– Ostatnie dwa lata nie były dobre dla chowu bydła opasowego, którego opłacalność znacznie spadła po aferze leżakowej, sytuację dodatkowo pogorszyło zamieszanie wokół "Piątki dla zwierząt". Obecnie sytuacja się poprawia, ale do tego co było przed aferą leżakową jeszcze dużo brakuje. Nadal jest to ok. 1 zł różnicy na kg żywej wagi, bo byki sprzedajemy według wagi żywej, zazwyczaj w wadze rzeźnej 800–900 kg wieku 2 lat. W poprzednim roku zrezygnowaliśmy z chowu trzody chlewnej, dlatego zwiększymy pogłowie bydła do 100 sztuk wykorzystując budynki, jakie zostały po świniach. Natomiast nie będziemy inwestować w nowe budynki, gdyż to wymaga bardzo dużych nakładów, a cały czas na rynku jest duża niepewność, gdyż "Piątka dla zwierząt" może wrócić w każdej chwili. Ostatnio słyszałem, że nowa WPR ma zawierać zapisy, jakie wcześniej były z słynnej piątce. Część ziemi, dokładnie 8 ha dzierżawimy, czynsze dzierżawcze są coraz wyższe, gdyż ich ceny mocno podbijają okoliczne gospodarstwa szkółkarskie, płacą już 2 tys. zł za hektar dzierżawy na rok. Dlatego bardzo ciężko jest wydzierżawić nowe grunty. W górę poszły koszty produkcji, gdyż podrożały pasze białkowe, my kupujemy poekstrakcyjną śrutę rzepakową oraz koncentrat białkowy na bazie soi. Ceny zbóż też mocno poszły w górę, co prawda zbóż nie kupujemy bo wystarcza nam swoich, ale przy obecnych cenach, gdybyśmy sprzedali zboża, to zarobilibyśmy tyle samo co spasając je bydłem i byśmy się nie narobili – powiedział Dariusz Nowicki.
Jan Antonowicz z Ciemniewa (pow. płoński) prowadzi 17-hektarowe gospodarstwo sadowniczo-ogrodnicze. Uprawia truskawki, maliny i wiśnie.
– Głównie zarabiamy na owocach deserowych zbywanych detalicznie, a ich plon jest mocno uzależniony od warunków klimatycznych. Bardzo często dochodzi do uszkodzeń spowodowanych przymrozkami, tak też było w poprzednim roku. W dużej mierze wymarzły truskawki oraz wiśnie. Są bardzo niskie dopłaty do ubezpieczeń, dlatego mało kogo stać na ubezpieczenie upraw od takich ekstremalnych sytuacji. Rząd wypłaca rekompensaty za straty w uprawach tylko przed wyborami. Dużym problemem zwłaszcza w przypadku owoców przemysłowych jest to, że nie ma powiązania kapitałowego rolników z zakładami przetwórczymi, tak jak chociażby ma to miejsce w przypadku spółdzielni mleczarskich. Zatem każdy przetwórca stara się zapłacić jak najniższą cenę. W niektórych latach ceny owoców przemysłowych są tak niskie, że nie opłaca się ich zbierać. Tym bardziej, że nie ma już taniej siły roboczej. Brakuje nawet pracowników z Ukrainy, a stawki, jakie trzeba im zapłacić są coraz wyższe. Dlatego dopłaty do truskawek powinny być naliczane tak jak w przypadku pomidorów, a więc do sprzedanej ilości, a nie do powierzchni upraw, wtedy poprawiłaby się opłacalność produkcji owoców na przemysł, bo tu jest najgorzej. Zakłady przetwórcze mają jeszcze jedną przewagę, nasz towar trzeba sprzedać zaraz po zebraniu bez względu na to jaka jest cena, bo na drugi dzień będzie do wyrzucenia, nie przetrzymamy go w magazynach tak jak zboża. Co do grup producenckich to mają one rację bytu, ale tam, gdzie jest duża koncentracja upraw, a więc w grójeckim czy też sandomierskim. Natomiast u nas trudno zawiązać grupę producencką z prawdziwego zdarzenia – powiedział Jan Antonowicz.
Robert Dziliński we wsi Bartołdy (pow. przasnyski) prowadzi 24-hektarowe gospodarstwo wyspecjalizowane w produkcji roślinnej. Uprawia 8 ha buraków cukrowych i 16 ha pszenicy.
– Nierównomierny rozkład opadów oraz duża presja chwościka burakowego, wpłynęły na wyjątkowo niską polaryzację, a mniej cukru w burakach to mniej pieniędzy dla plantatorów. Chociaż u nas i tak nie było tak źle, bo polaryzacja wyniosła 15,8%, ale były lata, kiedy zawartość cukru wahała się w granicach 17–18%. Zatem gdyby nie dopłaty do uprawy buraków oraz sprzedaż wysłodków z deputatu to trudno byłoby mówić o opłacalności. Nie bez znaczenia jest też plon, ten na poziomie 70–80 ton z ha przy jednoczesnym wynegocjowaniu przyzwoitego limitu w umowie kontraktacyjnej zazwyczaj daje gwarancje opłacalności. O tym, za jaką ilość buraka z ha mamy płaconą cenę kontraktacyjną, decyduje głównie historia plonów z danego gospodarstwa. W tym roku ta cena u nas wyniosła 26 euro za tonę. Natomiast buraki nadwyżkowe poza limitem z umowy poszły za bezcen, po 50 zł za tonę. Jeszcze czekamy ze sprzedażą pszenicy. Jej ceny od żniw poszły górę o 1/3, wtedy płacono 67–68 zł za kwintal, a teraz u pośrednika można dostać 95 zł – powiedział Robert Dziliński.
Stefan Stawiński ze wsi Szwejki (pow. ciechanowski) prowadzi 25-hektarowe gospodarstwo wyspecjalizowane w chowie bydła opasowego. Uprawia kukurydzę oraz zboża. Rocznie sprzedaje ok. 40 ton nadwyżki zbóż.
– Przed rokiem zlikwidowaliśmy stado krów mlecznych, których utrzymywaliśmy od 15 do 20 sztuk. Mieliśmy dwa wyjścia, albo zlikwidować krowy, albo zwiększyć produkcję mleka, a do tego były potrzebne dość duże inwestycje no i kredyty. Nie powiem, bo cena mleka i opłacalność była zadowalająca. Mleko dostarczaliśmy do Reny Picot – ILAS Polonia S.A. w Ciechanowie. Krowy mleczne zastąpiliśmy bydłem opasowym i jesteśmy pełni obaw co do przyszłości tej produkcji, gdzie wszyscy słyszeliśmy o "Piątce dla zwierząt" oraz o tym co mówią ekolodzy. Póki co nie mówi się wiele o zasadach nowej Wspólnej Polityki Rolnej, ale myślę, że zapisy "Piątki dla zwierząt" będą przemycone właśnie w WPR. Niestety, zrobiło się u nas w kraju zbyt dużo bydła opasowego, a opłacalność jego chowu jest w pełni uzależniona od eksportu. Wiele gospodarstw zrezygnowało z trzody chlewnej lub z bydła mlecznego tak jak my na rzecz opasów, bo jest to łatwiejszy kawałek chleba, ale przez to spadły ceny. Nie pomógł nam też brexit. Do opasu kupujemy cielęta i sprzedajemy je w wadze 600–700 kg. Zrezygnowaliśmy z uprawy ziemniaków przemysłowych oraz buraków cukrowych ze względu na brak siły roboczej. Obecnie w górę idą ceny zbóż, ale to tylko dzięki eksportowi, jak stanie eksport to będzie klapa, bo rynek wewnętrzny jest nasycony. Jeżeli chodzi o różne dopłaty, to jeśli już są, to faktycznie powinny być nie do ziemi, a do produkcji, ponieważ by ją napędzały. Jednak UE obrała zupełnie inny kurs, w nowej WPR stawia na ekologię, co w moim przekonaniu jest błędem i zagrozi samowystarczalności żywnościowej naszego kraju. Ogólnie jestem przeciwny dopłatom, ponieważ kiedy wszedł pierwszy program dofinansowań SAPARD to maszyny rolnicze podrożały prawie dwukrotnie, zatem rolnik nic na tym nie skorzystał, jeszcze musiał zabiegać, aby uzyskać to dofinansowanie i wyjść na zero. Podobnie było z cenami nawozów, gdy weszły dopłaty bezpośrednie – powiedział Stefan Stawiński.
Wojciech Biniewicz z Sierakowa (pow. gostyniński) prowadzi 35-hektarowe gospodarstwo wyspecjalizowane w produkcji roślinnej. Uprawia głównie zboża, kukurydzę i rzepak.
– Płodozmian prowadzimy w ten sposób, że na lepszych glebach przez 2 lata pod rząd uprawiamy pszenicę, a potem przez rok rzepak. Uprawę kukurydzy prowadzimy w monokulturze, zaś pszenżyto raz na 3 lata przesiewamy żółtym łubinem. Ten rok pokazał, że opłacalność produkcji roślinnej zależy głównie od tego, w którym momencie rolnik jest zmuszony do sprzedaży płodów rolnych. Po żniwach ceny były niskie i jeśli ktoś szybko potrzebował pieniędzy lub nie miał gdzie przechować ziarna, to dużo stracił tzn. 30–40%, bo o tyle obecnie wyższe są ceny zbóż. Nie stracił jednak ten, kto od razu sprzedał ziarno i kupił wtedy nawozy, bo nawozy też znacznie podrożały o ok. 30%. Co do kukurydzy, to również ceny poszły w górę o 30% w przypadku ziarna suszonego. My jednak mamy podpisaną umowę na sprzedaż ziarna mokrego prosto z pola. Z kolei pszenicę zawsze przechowujemy co najmniej do stycznia – powiedział Wojciech Biniewicz.
Witold Konarski z Buszyc (pow. przasnyski) prowadzi 30-hektarowe gospodarstwo wyspecjalizowane w produkcji roślinnej. Uprawia głównie kukurydzę i wczesne ziemniaki.
– Sytuacja nie jest wesoła pomimo drogich zbóż czy ziarna kukurydzy, ponieważ jednocześnie i niewspółmiernie podrożały nawozy, środki ochrony roślin, energia i paliwa. Nie wychodzimy na plus, a raczej jesteśmy lekko pod kreską. Ziarno kukurydzy suszymy i choć nie musimy płacić za usługę suszenia bo mamy własną suszarnię, to koszty suszenia były bardzo wysokie ze względu na drogi olej opałowy oraz wyjątkowo wysoką wilgotność ziarna, która utrzymywała się na poziomie 30–35% przez cały okres zbioru. Część ziarna sprzedaliśmy, część jeszcze nie. Teraz kukurydza podrożała do ok. 900 zł za tonę, ale lepiej wyszli ci, co od razu sprzedali ziarno i kupili nawozy, gdyż niektóre z nich podrożały aż o 50%. Np. mocznik w sierpniu kosztował 1200 zł za tonę, a teraz 1800 zł, fosforan amonu kosztował 1600 zł, a teraz 2400 zł. Ziemniaki w poprzednim roku były bardzo tanie, zatem nie dało się na nich zarobić, wyszliśmy na zero, ale tak jest, gdy jest za dużo towaru na rynku – powiedział Witold Konarski.
Michał Szymaniak z Nowego Łuszczewka (pow. warszawski zachodni) wraz z bratem gospodaruje na ponad 90 ha. Uprawiają 35 ha pszenicy ozimej, 35 ha ziemniaków jadalnych i 23 ha rzepaku.
– Rzepak sprzedaliśmy bezpośrednio po żniwach w cenie 1620 zł netto za tonę. Nie była to cena najlepsza, ale nie narzekamy, bo mieliśmy wysoki plon, średnio 3,8 tony z ha, a ogólnie w roku 2020 plony były niższe w stosunku do lat poprzednich. Przy minimalnych kosztach transportu, gdyż olejarnia znajduje się po sąsiedzku gospodarstwa, rzepak wyszedł na plus. Lada moment będziemy sprzedawać pszenicę, której cena jest naprawdę dobra, od żniw podrożała z 650–700 zł do 950 zł za tonę przy większych dostawach. Co innego ziemniak, dla którego nie było tak złej koniunktury od ładnych kilku lat. Jego cena jest bardzo niska, zdarza się, że 15-kilogramowe worki idą za 3,5 zł. Ponadto plon nie był wysoki, a do tego ziemniaki są mniej trwałe ze względu na warunki pogodowe co stwarza problemy w przechowywaniu. Ziemniaki psują się ponieważ były ulewne deszcze, bulwy stały w wodzie, co spowodowało dużą presję chorób grzybowych, dodatkowo ziemniaki z dużą zawartością wody były znacznie bardziej podatne na uszkodzenia mechaniczne podczas wykopków – powiedział Michał Szymaniak.
Piotr Cergowski z Falęcic Parceli (pow. białobrzeski) prowadzi 20-hektarowe gospodarstwo szkółkarsko-sadownicze. Uprawia drzewka owocowe na sprzedaż oraz jabłka i borówkę amerykańską.
– Na początku poprzedniego roku mocno odczuliśmy pandemię, która zahamowała sprzedaż drzewek owocowych, jednak znacznie lepiej było już na jesieni, zwłaszcza w przypadku drzew pestkowych: wiśni i śliwy. Natomiast w przypadku jabłoni jest bardzo duża nadprodukcja drzewek owocowych u nas w kraju i ich sprzedaż nie jest łatwa. Trzeba wstrzelić się w dobrą odmianę, która w danym sezonie interesuje sadowników. Na obecną chwilę zwiększony popyt obserwujemy na takie odmiany jak: Gala, Golden Delicious oraz o dziwo Boskoop Czerwony. Co do samych owoców, to ze względu na wiosenne przymrozki zarówno jabłek, jak i borówki zebraliśmy znacznie mniej. Przy czym cena borówki była wyższa niż w roku poprzednim i nie było żadnego problemu ze sprzedażą. Natomiast jabłka deserowe pomimo małej ilości na rynku nie osiągają wysokich cen. Oczywiście nie mylmy ceny w sklepie z tą, jaką dostają sadownicy. My dostajemy maksymalnie 40% ceny sklepowej, przy relatywnie wysokich cenach detalicznych, gdy te ceny są niskie, to jeszcze mniejszy procent trafia do naszych portfeli – powiedział Piotr Cergowski.
Paweł Wożeński z Aleksandrowa (pow. radomski) gospodaruje na 80 ha (25 ha własnych i 55 ha dzierżawy). Uprawia zboża na paszę dla trzody chlewnej. Utrzymuje 2400 tuczników na rzut w cyklu otwartym.
– Brak opłacalności oraz wielka niepewność co do przyszłości nie pozwala nam trzodziarzom na jakikolwiek rozwój. Obecne niskie ceny żywca wieprzowego to nic innego jak spekulacja. Ceny żywca spadły, ale w sklepach mięso nic nie potaniało. Przyjdzie czas, że żywiec pójdzie w górę i automatycznie w górę pójdą ceny mięsa i wędlin w sklepach. Stracimy wszyscy jako konsumenci, jednocześnie część gospodarstw wypadnie z produkcji i jeszcze bardziej uzależnimy się od importu wieprzowiny, co odbije się negatywnie na jakości i cenie mięsa. Kolega zlikwidował stado, w którym prowadził tucz w cyklu zamkniętym na bazie 40 macior, a takich przypadków jest znacznie więcej. W Polsce nie ma solidarności pomiędzy zakładami mięsnymi a rolnikami, bo nikt nie chce, aby świnie kosztowały po 7 zł za kg, ale niech to będzie chociaż minimalnie powyżej granicy opłacalności, a nie 3,50 zł. Uczciwej współpracy na linii producent i przetwórca powinniśmy uczyć się od Niemców, gdzie przemysł wspiera rolnika, bo wiedzą, że jeśli zabraknie rolnika to i ich nie będzie. Mam żal do mniejszych lokalnych ubojni, które nie kupują żywca od miejscowych rolników, tylko skupują tusze z importu, ale mięso już sprzedają pod hasłem: polska świnia. Inny proceder dotyczy tego, że są firmy, które kupują z terenu niebieskiej strefy ASF żywiec od rolnika po 2 zł. Potem sprzedają innej firmie i mięso jest sprzedawane po normalnej cenie jako już nie ze strefy ASF, ale rolnik dostał jedynie 2 zł za kg – powiedział Paweł Wożeński.
Janusz Lech ze wsi Purzec (pow. siedlecki) gospodaruje na 35 ha. Uprawia zboża na paszę dla trzody chlewnej. Utrzymuje tuczniki w cyklu otwartym.
– W poprzednim roku sprzedaliśmy 1100 tuczników, bazując na własnych zbożach i prosiętach z zakupu, z czego zostało nam dosłownie 3 tys. zł nad kreską, przy przychodach rzędu 750 tys. zł. Można powiedzieć, że wyszliśmy na zero, a i tak jestem szczęśliwy, bo niektórzy dopłacili do interesu. Przez ASF wypadło mnóstwo mniejszych producentów trzody, gdzie prowadzono produkcję w cyklu zamkniętym lub sprzedawano prosięta. Ja sam jestem przykładem, że przez ASF zrezygnowałem z utrzymywania ponad 20 loch i cykl zamknięty zmieniłem na otwarty. Dlatego w kraju brakuje prosiaków, jesteśmy uzależnieni od prosiąt z importu. Z Danii przyjeżdża do nas ponad 6 mln prosiąt rocznie. Staram się kupować prosięta polskie, ale nie zawsze jest możliwość. Z tych względów prosięta są drogie, kosztują ponad 300 zł za sztukę, zdrożały też pasze białkowe, jak i zboża, dlatego przy mało korzystnej cenie żywca koszty pochłaniają zyski. A co będzie jak w Danii pojawi się ASF? Wtedy u nas zabraknie prosiąt i to pokaże jak krótkowzroczna była polityka naszego kraju, prowadząca do eliminacji gospodarstw produkujących polskie prosięta – powiedział Janusz Lech.
Wojciech Krasnodębski z Niemirek (pow. sokołowski) prowadzi produkcję roślinną na 300 ha. Uprawia rzepak, kukurydzę i pszenicę.
– Zaniepokojony jestem Zielonym Ładem, jaki UE zamierza wprowadzić w ramach nowej WPR. To doprowadzi do znacznego spadku plonów i wzrostu kosztów produkcji, co zmarginalizuje nasze rolnictwo. Nie będziemy mogli konkurować z rolnikami z obu Ameryk czy też Azji, nie mówiąc już o Ukrainie, gdzie stosuje się środki chemiczne, które u nas są dawno zabronione. Mocno w górę poszły ceny pszenicy, którą cały czas sprzedajemy. Jednak wraz z płodami rolnymi drożeją środki produkcji, zwłaszcza nawozy. Ogólnie sytuacja w rolnictwie nie jest najlepsza, ale najgorzej mają producenci trzody chlewnej. Rzepak plonował na poziomie 20% niższym niż w roku poprzednim. Jego ceny po żniwach były na poziomie 1600 zł, a teraz 2250 zł za tonę. Zatem choć rzepak nie jest tak łatwy w przechowywaniu jak zboża, to jeśli ma się odpowiednie warunki warto poczekać ze sprzedażą. My rzepak sprzedaliśmy dopiero w grudniu. – powiedział Wojciech Krasnodębski.