Wpatrywał się naówczas bacznie, czy pan na gazety wprzód, czy na listy zwraca uwagę, i mógł się przekonać, że prezes chciwie korespondencyi wyszukuje...
Kręcił tedy głową i myślał, że coś się święci. Ale co? – tego odgadnąć nie umiał. O dobroczynnej roli, jaką, mimo woli odegrał, wcale nie miał pojęcia, a że mu łoszę zdechło, znajdował poświęcenie swe źle wynagrodzonem i wzdychał.
Tak czas upływał w Murawcu bez widocznej zmiany, gdy jednego rana Szajkowski, znajdujący się na polu przy zwożącej się właśnie ostatniej stercie pszenicy, ujrzał dwa powozy zmierzające wprost do dworu.
Jeden z nich łatwo mu poznać było jako należący do cioci Benigny, drugi niepospolicie go zaintrygował, bo był bardzo piękny – forma nowa, i konie w nim zdawały się chyba orygowieckie.
Zaciekawiony ekonom ścisnął konia i na przełaj pokłusował ku gościńcowi, tak się obrachowując, ażeby powozy napotkać... Jechały dosyć wolno, klacz miała kłus dobry, stało się więc po jego woli i nad rów u grobli przybył w chwili, gdy kareta pani Benigny przechodzić właśnie miała. Siedziały w niej obie ciotki i służąca...
W tejże chwili prawie nadbiegł i drugi powóz, a w nim z podziwieniem, do którego przestrach się mieszał, poznał Szajkowski po prawej ręce siedzącą pannę Leokadyę, a po lewej pana Daniela. Oko w oko zetknąwszy się ze swoją panną, sam na sam w tak podejrzanem towarzystwie, osłupiał Szajkowski, zdjął prędko czapkę i, nie myśląc wiele, przez pola (co mu o połowę drogę skracało), a potem po zamarzłym stawie pobiegł do dworu... Tu konia rzucił, ledwie cugle na kołek zaplątawszy, a sam pospieszył do prezesa...
Wbiegł tak zdyszany i czerwony, iż stary, który siedział na rozmowie z ojcem Serafinem, przeląkł się go.
– Co acanu jest?!
Pora tych odwiedzin była niezwykła i sama już nadzwyczajność jakąś zdradzała.
– Jaśnie panie! – zawołał Szajkowski – E... E.. panie jadą... są na grobli...
– Jakie panie?
– W karecie siostry jaśnie pana... a w drugiej... – tu mu zabrakło wyrazu. – Chyba mi się przywidziało – dodał. – Dalipan! Panna Leokadya z panem Danielem...
– Co mi prawisz! – ofuknął go, tupiąc nogą stary... – Ale, idźże mi z tym! Co znowu?! Sfiksowałeś...
– Jak pana szanuję...
Prezes dał mu tylko ręką znak, aby sobie odszedł, Szajkowski ramionami ruszył... i wysunął się.
A tuż i klaskanie z bata słyszeć się dało. Prezes stał w miejscu jak wmurowany, ręce mu drżały tak, że je zwolna spuściwszy, o stół musiał oprzeć.
Po wargach przebiegało także konwulsyjne jakby drganie i oczy zapłynęły krwią. Ukradkiem spoglądał to na drzwi, to na milczącego księdza. Milczenie było długie... Oczekiwanie wydało się wiekuistem.
Na ostatek szelest sukni kobiecych dał się słyszeć.
Pierwsza w progu ukazała się ciotka Benigna, za rękę prowadząc bladą i przelękłą Leokadyę... Za nią szedł nie mniej pomieszany Daniel Tremmer...
Prezes spojrzał na nich i cofać się zaczął.
– Co to jest?! – zawołał. – Co to jest?!
– Bracie – odparła Benigna – córka twoja i jej mąż... Winowajczynią, która to małżeństwo przeciwko twej woli związała, jestem ja! Wylej gniew twój cały na mnie, jestem dość przygotowaną, lecz oszczędź Leokadyę, która wycierpiała wiele – przebacz panu Danielowi... Gdybym nie znała twojego serca i przywiązania do dziecięcia lepiej, niż ty je znasz sam, nie ośmieliłabym się tak postąpić. Tyś dobrym ojcem... przebacz...
Prezes oczy sobie zakrył...
Leokadya i zięć klęczeli przed nim... cofnął się.
– Więc się spełniło – rzekł nieśmiało – czemu się przeciwiłem – z wyraźnem pogwałceniem woli mojej! Tak – ja to już stary niedołęga nie znaczyłem nic i nie znaczę... Alem winien sam...