r e k l a m a
Zaraz po powrocie pana Daniela, gdy Zdenowicz z obowiązku zjechać musiał na śledztwo i pozwał nieboszczyka do tłumaczenia się, Małejko wzrósł niezmiernie w oczach wszystkich i własnych, bo jego domysły i uparte zaprzeczania zbrodni teraz się nagle usprawiedliwiły. Nikt tylko nie ocenił go naówczas z innej strony – z poczciwego, litościwego serca, jakiego dał dowód w Borkach, wyrzekając się nawet przekonania dla ocalenia biednej Leokadyi. Ten piękny czyn później się dopiero wyświecił i starano się Małejce okazać zań wdzięczność. On sam wszakże, gdy już wszelkie niebezpieczeństwo przeszło, lubił się chlubić więcej przenikliwością swoją niż sercem, a na orygowieckiej sprawie jeździł pono do śmierci, szczycąc się nią jak najwalniejszem zwycięstwem.
Wkrótce też, gdy pan Zdenowicz, ożeniwszy się z wdową po Łysogórskim, osiadł na gospodarstwie, Małejko miejsce jego zastąpił i rósł potem w zaszczyty, nie straciwszy przy nich serca, które rzadko kiedy na wyżynach nie wysycha. Wyjątkowy też to był człowiek ze wszech miar, nie tylko jako inkwirent*, ale jako urzędnik nieposzlakowany. Zwano go białym krukiem. Ile razy mu Orygowce wspomniano, rósł i twarz mu się rozjaśniała.
– A co się ze mnie naówczas naśmieli! – mówił. – Co pan Zdenowicz nałajał mnie za przesadne domysły. Ja drugiego dnia już byłem pewny, że tam coś innego zaszło, a nie kryminał, tylko odgadnąć zrazu celu było trudno. Już to choć panu Danielowi nikt rozumu nie odmówi, na ten raz niech mi daruje, a mógł to inaczej urządzić, żeby policyantów nawet nosy nic się nie dowąchały! Niechaj by mnie był lepiej spytał o to...
I śmiał się, i ręce zacierał Małejko.
– Rękawiczkę zgubił na drodze! Albo to nie był znak najlepszy, że tu czegoś jeszcze innego szukać należało? A kto pierwszy domyślił się, że pan Franciszek miał udział w spisku?
Gdy w kilka lat później daleko zawikłańszą sprawę o otrucie rozwikłać potrzeba było, już miał Małejko tak ustaloną sławę bystrego śledczego urzędnika, iż go delegowano aż do Owrucza*, a choć nie był z miejscowością obeznany, póty tam siedział, aż prawdę na jaw wyprowadził.
Ile razy się z panem Danielem spotkali, Małejko go ściskał z czułością wielką, był mu wdzięczen.
– Dalipan – mówił – panu winienem, żem kolleżskim rejestratorem na całe życie nie został! Gdybyś pan trochę lepiej poplątał był, zagmatwał, nic bym nie doszedł i do dziś dnia by mnie mieli za dudka. Na sprawie orygowieckiej ja ponoć najlepiej wyszedłem. A że ona i panu przyspieszyła szczęśliwe rozwiązanie – to także niewadliwa. Żyjcież, państwo, sto lat!
Jeden ten wieczór zostawił w całej okolicy dosyć wspomnień wszystkim. Słońska opowiadała do śmierci pierwsze spotkanie w ganku z powracającym panem Danielem. Ciągnęła kabałę na starość w pokoiku osobnym, gdzie, odpoczywając na stare lata, nic prócz niej do czynienia nie miała.