podkarpackie/lubelskie
Sprawa dotyczy plantacji rzepaku ozimego znajdującej się na granicy województw lubelskiego i podkarpackiego. Pan Jarosław nie chce podawać nazwiska ani dokładnej lokalizacji. Mówi, że to nie pierwsza jego przeprawa z myśliwymi z okolicy i najpewniej nie ostatnia. Obawia się, żeby opowiedzenie tej historii nie odbiło się na nim przy następnym szacowaniu.
r e k l a m a
Na każdym etapie byli nie w porządku
– Przyjechałem na plantację z pierwszą dawką azotu na start – mówi rolnik. – I ręce mi opadły. Przypuszczam, że moim rzepakiem pożywiło się liczące kilkadziesiąt sztuk stado jeleni, które żeruje w tej okolicy. Wszystko zdeptane, zjedzone. Plantacja w większości nadawała się tylko do przeorania.
Pan Jarosław relacjonuje, że podczas szacowania strat przez przedstawicieli koła łowieckiego doszli do porozumienia, że do przeorania jest prawie 9 z 13 ha. – Wycenili straty na prawie 13,5 tys. zł, ale odjęli od tej kwoty 3,5 tys. zł na rzecz kosztów nieponiesionych, czyli kosztu pracy kombajnu.
Pan Jarosław przestudiował rozporządzenie, na które powoływali się myśliwi, i doszedł do wniosku, że odjęcie kosztu kombajnowania odbyło się niezgodnie z przepisami. Nieponiesione koszty kombajnu i transportu odlicza się bowiem, gdy szkody są szacowane w momencie zbioru.
– Zostałem też poszkodowany na cenie rzepaku wykorzystanej do wyliczenia szkody, bo wbrew przepisom myśliwi nie uwzględnili ceny z dnia szacowania, a ta była wyższa od wpisanej przez nich – mówi rolnik. – Nie wiem, skąd ją wzięli. Po prostu robią, co chcą. Wykorzystują zawiłości przepisów, których szczegółów rolnicy często nie znają. Wiem jedno. Następnym razem przy szacowaniu musi być ktoś z ODR, kto będzie mnie wspierał.
Rolnik postanowił odwołać się od decyzji koła łowieckiego. W nadleśnictwie problemy zaczęły się już na samym początku.
– Żona pojechała złożyć odwołanie. Nadleśniczy stanowczo nakłaniał do ugody, mówił że jego ludzie nie mają czasu, żeby zająć się moją sprawą – relacjonuje pan Jarosław. – Rozumiem, że moje odwołanie to dodatkowe obowiązki dla jego pracowników, ale to nie upoważnia go do takiego podejścia. W końcu przyjął odwołanie.
Kolejna sprawa, która zbulwersowała rolnika, to kwestia zawiadomienia izby rolniczej.
– W nadleśnictwie najpierw powiedzieli, że zawiadomią izbę. Gdy na dzień przed wyznaczonym szacowaniem upewniałem się, czy to zrobili, usłyszałem w odpowiedzi, że… nie mają takiego obowiązku – opowiada. – Ostatecznie udało się włączyć Lubelską Izbę Rolniczą do procesu likwidacji tej szkody. Podkarpackiej już nie – została zawiadomiona przez leśników 40 minut przed szacowaniem.
Lubelska Izba Rolnicza udostępniła nawet dron, który pozwolił zmapować plantację w celu dokładnego określenia strat.
– Przypuszczam, że gdyby nie ten fakt, to pracownicy nadleśnictwa pozwoliliby sobie na więcej i jeszcze bardziej próbowali zaniżyć swoje wyliczenia – mówi rolnik.
– To jeden ze sposobów, w jaki wykorzystujemy zakupiony przez naszą izbę dron – tłumaczy Gustaw Jędrejek, prezes LIR. – Dron jest wyposażony w wysokiej jakości aparat z kilkoma obiektywami, wykonujący zdjęcia w różnych długościach fal światła. Pozwala na precyzyjne dokumentowanie szkód. W przypadku gdyby sprawa trafiła do sądu, wykonana dokumentacja będzie dowodem na to, jak zniszczenia wyglądały.
Rolnik opowiada, że z jego perspektywy powtórne szacowanie z przedstawicielamii koła i nadleśnictwa wyglądało kuriozalnie.
– Naskoczyli na mnie. Okazało się, że to nie zwierzyna jest winna, tylko ja. Dlaczego? Ponieważ nie zgodziłem się na ustalenia koła łowieckiego i chcę więcej pieniędzy, niż myśliwi wyliczyli – mówi rolnik.
Pan Jarosław opowiada, że po oszacowaniu strat na części plantacji myśliwi i leśnicy zaproponowali ugodę. Kwota do wypłaty miała wynieść 14 750 zł, a on miał się zrzec wszelkich roszczeń.
– Mieliśmy już podpisywać, mimo moich zastrzeżeń, że do obliczeń leśnicy wzięli cenę netto, podczas gdy przepisy mówią o cenie rynkowej. W ostatniej chwili człowiek z koła łowieckiego stwierdził, że następnego dnia dadzą tę ugodę swojemu radcy prawnemu do przeczytania. I jeśli będzie coś nie tak, to ją podważą. I że w kole jest ich sześćdziesięciu, a na polu dwóch i nie mogą za resztę decydować. Mimo że wcześniej twierdzili, że mają pełnomocnictwo do podejmowania decyzji – wspomina nasz Czytelnik.
Nic dziwnego, że w tej sytuacji do podpisania ugody na polu nie doszło. Także następnego dnia rano w nadleśnictwie.
– Oni obstawali przy 14 750 zł. Ja wyliczyłem, że zgodnie z przepisami ustawy przysługuje mi kwota 18 tys. zł, choć rzeczywiste poniesione koszty na 9 ha przeznaczonych do zaorania to około 27 tys. zł – mówi pan Jarosław.
Zainteresowani udali się więc ponownie na plantację.
– Mam szereg zastrzeżeń do pomiarów tam prowadzonych. Wyliczenia leśników nijak się miały do rzeczywistej obsady sprzed zdewastowania plantacji. Również określanie stanu plantacji sprzed zniszczeń oraz poprawności wykonanych zabiegów agrotechnicznych na podstawie stanu zniszczonych roślin uważam za błędne. Poza tym trzeba było tych ludzi na każdym kroku pilnować, bo mylili się w obliczeniach. Gdy przestałem za nimi chodzić, zaczęli wybierać miejsca do ułożenia ramek tak, by było w nich więcej ocalałych roślin. Wiem to od ojca, który został tam do końca. W efekcie zmniejszyli areał do przeorania uzgodniony wcześniej z myśliwymi z 8,78 ha na 6,6 ha – mówi Czytelnik.
Rolnik stwierdza, że najprawdopodobniej nie będzie się jednak odwoływał do sądu.
– Różnica między rzetelnym wyliczeniem odszkodowania a przysłanym z nadleśnictwa przy areale 6,6 ha to kwota rzędu 1000–1500 zł. Nadleśnictwo zdaje sobie sprawę, że przy takiej kwocie raczej nie pójdę do sądu, bo nawet jeśli wygram, koszty w postaci straconego czasu i nerwów będą zbyt wysokie – tłumaczy rolnik.
Sędziowie we własnej sprawie
Pan Jarosław wspomina jeszcze o incydencie w nadleśnictwie:
– Z przedstawicielem izby rolniczej pojechałem odebrać protokoły. Było ich czternaście – osobny dla każdej działki. Gdy czytałem czwarty, pojawił się nadleśniczy i stwierdził, że jeśli przyjechaliśmy czytać, a nie podpisywać, to jego pracownicy nie mają czasu, i nas pożegnał. Musieliśmy wyjść. Protokoły dotarły pocztą razem z decyzją szacowania w procedurze odwoławczej.
– Jeszcze jedno. W trakcie luźnej rozmowy okazało się, że wszyscy przedstawiciele nadleśnictwa, którzy byli na szacowaniu na polu, to myśliwi należący do różnych kół łowieckich. Czyli sędziowie we własnej sprawie – podsumowuje rolnik. – Skoro myśliwi dopuszczają do tego, że stan pogłowia zwierzyny łownej jest tak wysoki, powinni mieć świadomość, że za koszty utrzymania tych stad powinno się uczciwie zapłacić. Zwierzęta żywią się przecież na polach uprawnych, a nie w lasach.