Agnieszka Cześnik
we wsi Babiec Piaseczny (pow. sierpecki) gospodaruje na 50 ha, w tym 15 ha własnych i 35 ha dzierżawy. Uprawia 18 ha pszenżyta, 14 ha żyta, 6 ha jęczmienia, 8 ha kukurydzy i 2,5 ha łubinu. Utrzymuje trzodę chlewną w ilości 400 sztuk tuczników w cyklu otwartym.
– Do tuczu zakupujemy krajowe prosięta, zawsze zaszczepione, ze stałego i sprawdzonego źródła, ponieważ jakość prosiąt w dużej mierze decyduje o opłacalności tuczu. Oczywiście kolejny czynnik mocno wpływający na opłacalność to wahania cenowe, ale na te nie mamy wpływu. Obecnie za prosię ważące ok. 30 kg trzeba zapłacić 220 zł netto, a oferowane stawki za tuczniki to 6 zł netto za kg poubojowo lub 6,30 zł netto, gdy jesteśmy w stanie dostarczyć partię co najmniej 200 sztuk. Ostatnią partię tuczników sprzedawaliśmy miesiąc temu i wtedy udało się uzyskać lepszą cenę wynoszącą średnio 7 zł za kg poubojowo, przy średniej wadze 125 kg. Oczywiście cena zależy od klasy tuszy w systemie EUROP. Zawsze rozliczamy się poubojowo, a nie za żywą wagę. W jednym rzucie utrzymujemy 400 tuczników, przy czterech cyklach tuczu w roku. Jeśli chodzi o żywienie, to staramy się być jak najbardziej samowystarczalni. Dokupujemy niezbędne źródło białka i witamin w postaci koncentratów, premiksów i poekstrakcyjnej śruty sojowej, której ceny są bardzo wysokie. Jakiś czas temu własne ziarno kukurydzy kisiliśmy w rękawie, które dość dobrze sprawdza się nie tylko w żywieniu bydła, ale i świń. Jednak obecnie ziarno kukurydzy suszymy – powiedziała Agnieszka Cześnik, która 27 lat temu zaczynała wraz z mężem od produkcji mleka, potem krowy mleczne zastąpił tucz świń w cyklu zamkniętym, a następnie otwartym.
Tomasz Szymanik
ze wsi Płatkownica (pow. węgrowski) gospodaruje na 35 ha, w tym 15 ha własnych i 20 ha dzierżawy. Uprawia kukurydzę, zboża i trawy. Utrzymuje 40 sztuk bydła mlecznego, w tym 30 krów i 10 jałówek. Mleko dostarcza do spółki Polser w Siemiatyczach w ilości 15 tys. litrów miesięcznie.
– Producenci mleka są najbardziej niedocenianą grupą zawodową w całym rolnictwie, przecież ceny mleka są takie same jak 10 lat temu, a koszty produkcji poszły w górę i to znacznie. Bardzo drogie są nawozy, paliwo, energia, pasze białkowe, nie mówiąc już o materiałach budowlanych. Nie wyobrażam sobie przeprowadzenia inwestycji jak np. budowa nowej obory czy nawet magazynu albo garażu. Koszty tych inwestycji są nieadekwatne do tego co my zarabiamy. Gdybyśmy skrupulatnie policzyli koszty naszej pracy, to tak naprawdę jesteśmy pod kreską, ale w Polsce żaden producent mleka z gospodarstwa rodzinnego nie liczy kosztów swojej pracy, choć w każdy dzień roku pracuje co najmniej 12 godzin. W dużej mierze jest to nadal bardzo ciężka praca fizyczna pomimo postępującej mechanizacji, a na emeryturę przechodzimy tak jak inni w wieku 60 lat kobiety i 65 lat mężczyźni. Z tych wszystkich względów młodzi nie chcą przejmować gospodarstw mlecznych po swoich rodzicach lub przejmują gospodarstwa i od razu likwidują stada mleczne, przechodząc tylko na produkcję roślinną i dodatkowo pracując zawodowo poza gospodarstwem, mogąc liczyć na urlop, wolne na żądanie, wczasy pod gruszą i inne przywileje, które zwykłemu rolnikowi nawet się nie śnią. Takie zamykanie się rodzinnych gospodarstw mlecznych przy okazji zmiany pokoleniowej obserwuję zwłaszcza w terenie swojej gminy Sadowne i ościennych. Oczywiście na rynku mleka nie zabraknie, bo zawsze można zaimportować wątpliwej jakości surowiec z zagranicy czy też powstanie więcej typowo przemysłowych ferm u nas w kraju dojących 500 i więcej krów. Jednak nie będzie to już tak dobre mleko pod względem walorów smakowych i jakościowych jak z typowego gospodarstwa rodzinnego – powiedział Tomasz Szymanik.
Barbara Szałas
z Guzowa (pow. szydłowiecki) prowadzi wraz z mężem i synem 60-hektarowe gospodarstwo wyspecjalizowane w produkcji żywca wołowego oraz wieprzowego. Uprawia zboża i łąki.
– Prowadzimy dwa kierunki produkcji, gdyż nie wiadomo, który w danym momencie okaże się bardziej opłacalny. Na pewno mamy przy tym więcej pracy, ale tak jest bezpieczniej. Mamy własne lochy, od których rocznie tuczymy 200 prosiąt. Skala produkcji była większa, ale ze względu na wymogi bioasekuracji trzodę chlewną utrzymujemy tylko w jednej z dwóch posiadanych chlewni. Maciory proszą się z częstotliwością mniej więcej co miesiąc, tak aby wystarczyło nam kojców porodowych. Co prawda nie mamy atestu gospodarstwa ekologicznego, ale nasze świnie żywimy w systemie prawie ekologicznym, co zostało sprawdzone przez odbiorcę naszych tuczników, który za bardzo dobrą jakość mięsa płaci nam 20–30 groszy więcej za kg. Skarmiamy przede wszystkim własne zboża podawane na mokro. Wcześniej stosowaliśmy także serwatkę, ale od czasów rozpoczęcia pandemii pojawiły się problemy z jej pozyskaniem. To niezwykle pracochłonny system, w którym tucz trwa dłużej, ale mięso jest nieporównywalnie lepsze. Niestety, u nas w kraju produkt wysokiej jakości nadal nie jest odpowiednio doceniany na etapie sprzedaży z gospodarstwa. Cieszymy się z tych 20–30 groszy więcej na kg, ale to zbyt mało, tym bardziej, że regularnie pojawiają się świńskie dołki cenowe. Jedyny konkretny plus jest taki, że jemy własne mięso, wiemy co jemy i jest ono bardzo smaczne oraz zdrowe. Mięso z przemysłowych tuczarni, zwłaszcza sprowadzane z zagranicy ma zupełnie inny smak, nawet nie ma co porównywać. Co do bydła opasowego to utrzymujemy 40 sztuk oraz 4 krowy mamki, zatem głównie zakupujemy cielęta do opasu. Żywiec wołowy płaci teraz lepiej, ale nie wiadomo jak długo to potrwa. Staramy się tak opasać bydło, aby regularnie sprzedawać po kilka sztuk, tak aby mieć płynność przychodów – powiedziała Barbara Szałas.
Piotr Słojewski
ze wsi Nosy Poniatki (pow. żyrardowski) prowadzi 16-hektarowe gospodarstwo sadownicze. Głównie uprawia jabłonie i czereśnie, a także śliwy, maliny i truskawki.
– Sadownictwo jak każda produkcja rolnicza jest coraz mniej opłacalna ze względu na rosnące koszty. Zdrożały nawozy, środki ochrony roślin oraz paliwo, nie wspominając o kosztach pracy, które poszły w górę kilkukrotnie na przestrzeni ostatnich lat. Czereśnie w zasadzie już zebraliśmy. W tym roku cena czereśni była mierna, głównie ze względu na urodzaj, a więc wystąpił efekt klęski urodzaju. Dodatkowo warunki pogodowe, zwłaszcza obfite i częste deszcze przyczyniły się do tego, że większość zbieranych czereśni było niskiej jakości. To automatycznie przełożyło się na utrudnienia w sprzedaży. Gdyby towar był lepszej jakości to pomimo urodzaju udałoby się wszystko sprzedać np. w dalsze zakątki kraju. Przy niskiej jakości czereśni został nam tylko rynek lokalny, gdyż handlowcy bali się jechać dalej z takimi owocami. Ceny czereśni spadły w tym roku w stosunku do roku poprzedniego o 50%. W roku 2020 za czereśnie płacono rolnikom 10 zł za kg, a w tym roku 5 zł, a nawet był taki moment, że 3–4 zł. Co do jabłek, to kto czekał i przetrzymał jabłka w chłodni to nic nie zyskał, a dużo stracił, gdyż poniósł koszty przechowywania, a jabłka musiał sprzedać po 40–50 groszy za kg, bo takie były stawki na koniec wiosny i początek lata. Po prostu wystąpiła zbyt duża podaż jabłek w jednym czasie, a niestety rynki mocno się skurczyły. Ze względów politycznych wypadła Białoruś, przez którą towar szedł także dalej do Rosji – powiedział Piotr Słojewski.